Forum dla zdolnych pisarzy

Forum powstało z myślą o rozwijaniu talentu uzdolnionych pisarzy.

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Gry

#1 2010-03-31 17:11:13

 coolness

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2010-03-31
Posty: 7
Punktów :   
WWW

Wywiad z Dianą House (5/~30)

Opowiadanie także jest publikowane na innym forum (house'owskim). Dotyczy fandomu "Dr House", jednakże z rzeczywistością serialową nie ma póki co za wiele wspólnego (znaczy się nie ma w ogóle xD).
Za wszelkie błędy serdecznie przepraszam, ale opowiadanie zaczęłam już dość dawno, kiedy jeszcze dość sporo błędów robiłam, może nie w monumentalnej ilości, ale sporej. Nie miałam siły tego dzisiaj czytać i poprawiać. Jak się zabiorę za pisanie 6-tego rozdziału (oh, a kiedy to będzie? ;P), to poprawię.
Rozdziały są piekielnie krótkie - w moim przypadku to nic niezwykłego.


Wywiad z Dianą House

Prolog

Każdy człowiek jest inny. Mimo, że jesteśmy do siebie podobni, różnimy się od siebie bardzo. Ludzie są podobni do siebie tylko z pozoru – tak naprawdę są inni. Każda historia jest inna, a każdy człowiek ma inną historię. Każdy z nas przeżywa nadzieję, miłości, marzenia; ale wszystkie one są zupełnie inne, bo my jesteśmy inni.

Każdy człowiek jest inny. Żeby dowiedzieć się jaki jest naprawdę, trzeba wysłuchać jego historii.

Nazywam się Alice Wrote. Jestem dziennikarką. Spisuje historie zwykłych ludzi.

Rozdział 1
Arviviel


Wiał lekki wietrzyk, na niebie świeciło słońce. Było bardzo gorąco. Szłam ulicą w wielkim tłumie. Zdawać się mogło, że w tak upalny niedzielny poranek większość ludzi zostanie w domu, oglądając filmy, czy czytając książki. Tak jednak nie było.

Byłam wtedy w maleńkim miasteczku, o którym prawie nikt nie słyszał. Jeszcze mniej ludzi je widziało. Tu wciąż nie dotarła cywilizacja XXI wieku. Miasteczko to zwało się Arviviel i miało swój niezaprzeczalny urok.

Chatki zbudowane z drewna, ulice, którymi przemieszczano się dorożkami lub na piechotę – to było właśnie Arviviel. Można tu było znaleźć elementy w zasadzie z każdej epoki. Momentami miało się wrażenie, że cofnęło się do XVIII wieku, innym razem, że do średniowiecza.

Ludzie tutaj mieli swoje tradycje. Tradycje, które funkcjonowały od dawien dawna, od powstania miasta.

Ktoś może się dziwić, czego tam szukałam. Odpowiedź jest prosta – spokoju. Niektórzy ludzie nie są wstanie w stanie wytrzymać zbyt długo w wielkich aglomeracjach miejskich, w których życie toczy się non stop – dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mają po prostu dość nieustannego hałasu i cały czas migających neonów i światełek.

Do takich ludzie należałam i należę w dalszym ciągu ja.

Nie wytrzymywałam zbyt dużo czasu w takim mieście, jak Los Angeles, czy Chicago.

Lubiłam, i nadal lubię, oderwać się oderwać się od codziennej rzeczywistości. Dlatego też podróżowałam po małych miasteczkach, często zapomnianych przez innych.

Aż w końcu trafiłam tu – do Arviviel. Nigdy nie będę żałować swojego pobytu tam. Teraz co roku przyjeżdżam do tego małego miasteczka, w którym po dziś dzień nic się nie zmieniło.

***

Tamten dzień nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ubrana w krótką spódniczkę, adidasy i bluzkę na ramiączkach, zmierzałam wolnym krokiem w stronę jedynej księgarni w Arviviel, znajdującej się na końcu głównej drogi, przechodzącej przez całe miasteczko. Nie śpieszyłam się nigdzie, bo po co? Nie byłam w wielkim mieście, w którym pośpiech jest codziennością.

Po piętnastu minutach powolnego marszu, dotarłam wreszcie na miejsce. Kiedy okazało się, że sklep z książkami jest tego dnia nieczynny, w złym humorze przeszłam na drugą stronę ulicy, by po chwili wejść do kawiarenki.

Rozejrzałam się po wnętrzu. Mimo wczesnej pory, wszystkie stoliki były już zajęte. Zmrużyłam oczy, kiedy opary dymu, unoszące się w całym lokalu, dotarły do mnie. Przetarłam je ręką i ruszyłam między stolikami, chcąc znaleźć choć jedno wolne miejsce. W końcu dostrzegłam takie.

Przy najdalej położonym stole od wejścia, siedziała tylko jedna osoba. Stolik był dwuosobowy, podeszłam więc tam.

- Mogę się dosiąść? – spytałam.

Młoda dziewczyna siedząca tam i pijąca herbatę, nie odpowiedziała. Skinęła tylko potwierdzająco głową.

Usiadłam i zamówiłam kawę. Przez piętnaście minut siedziałyśmy w milczeniu. Słychać było tylko dźwięk wypijanych przez nas napoi.

Podniosłam wzrok i przypatrzyłam się jej. Miała na sobie czarne jeansy i o tym samym kolorze kurtkę. Strój dość nietypowy jak na tak ciepły dzień. Oczu nie mogłam dostrzec. Zasłaniały je czarne okulary. Wyglądała na niewiele ponad osiemnaście lat.

Skończyłam pić kawę, ona herbatę. Równocześnie odstawiłyśmy kubki na stół.

- Skąd jesteś? – zapytałam z ciekawości. Nie wyglądała jak osoba pochodząca z tego miasteczka.

Wzruszyła tylko ramionami i postukała palcami w kubek, najwyraźniej nie mając ochoty odpowiadać na zadane pytanie.

- Co robisz w Arviviel? – Chciałam wiedzieć.

Znów nie odpowiedziała. Nie zraziłam się tym jednak i zapytałam:

- Jak się nazywasz?

Wciąż milczała, od czasu do czasu, stukając palcami w stół bądź kubek.

Po paru minutach ponowiłam pytanie.

Młoda dziewczyna zdjęła czarne okulary. Zamurowało mnie. Patrzyła na mnie nastolatka. Miała może z piętnaście lat. Patrzyła na mnie piekielnie niebieskimi oczami.

- Nazywam się Diana. Diana House – powiedziała wreszcie.

Rozdział 2
Jedno wydarzenie, a zmienia tak wiele


To stwierdzenie sprawiłoby, że wrosłabym w ziemię, gdybym wtedy stała. Przez głowę przewinęło mi się tysiąc myśli. Diana House była przecież znaną na całym świecie pisarką książek medyczno-przygodowych. Ona nie mogła mieć piętnastu lat!

- Najpewniej w to pani nie wierzy – zaśmiała się. Najwyraźniej musiałam mieć bardzo głupią minę.

Wciąż byłam jakby oszołomiona. Dalej nie dotarło do mnie to, że jedną z najlepszych pisarek XXI wieku jest nastolatka. Wręcz jeszcze dziecko.

- To długa historia – westchnęła dziewczyna.

Spojrzałam na nią zaciekawiona. Miałam czas.

- Nigdzie mi się nie śpieszy. – Wzruszyłam ramionami.

- Muszę cofnąć się z historią o kilka pokoleń, żeby wytłumaczyć wszystkie zawiłości swojego życia – ostrzegła mnie.

Skinęłam głową, jakby pozwalająco. Cóż tu mówić, tym tylko podsyciła moją ciekawość.

- To co się wydarzyło, wszystko przez co przeszłam – zaczęła – miało swój początek w zdarzeniach, które miałby miejsce wiele lat wcześniej. Moja nieszczęśliwa miłość, moje zainteresowania, mój pobyt w tym mieście – to wszystko w mniejszym lub większym stopniu ‘zawdzięczam’ wielu pokoleniom swojej rodziny. Rodziny House’ów.

Zamilkła na chwilę, westchnęła, poczym zawołała kelnerkę. Zamówiła dwa kubki herbaty – jeden dla siebie, jeden dla mnie.
Kiedy napoje zostały przyniesione, kontynuowała swoją opowieść.

- To niezwykłe jak jeden wypadek może zmienić wszystko. Może mieć skutki nawet wiele lat później – powiedziała. – Wszystko zaczęło się od przyjścia na świat mojego pradziadka, Johna House’a…

Był mroźny dzień. Dwudziesty czwarty grudnia. Ulicami, pokrytymi śniegiem, nie dało się nigdzie dojechać. Były przeraźliwe korki, a co za tym idzie ludzie denerwowali się, siedząc w samochodach i marząc by dojechać wreszcie do domu. Do domu, gdzie czekała na nich rodzina – żona, dzieci…

Albert House spieszył się z pracy do szpitala, gdzie niewiele wcześniej jego żona urodziła mu syna.

Mężczyzna ten był dobrze zarabiającym prawnikiem w średnim wieku. Tak samo jak ojciec, a wcześniej i dziadek poszedł na prawo.

Uśmiech na twarzy i ledwo widoczna siwizna wskazywały, że prowadzi szczęśliwe życie. Życie bez zbyt wielu trosk. Takie, że można było mu go tylko zazdrościć.

Otulił się szczelniej czarnym płaszczem, który miał na sobie. Było zimno. Nie było to dziwne, zważywszy na fakt, że była zima. I do tego piekielnie mroźnia zima. Chłodniejsza niż niejedna wcześniejsza.

Stukał niecierpliwie palcami w kierownice. Jak on nienawidził Świąt. Korki na ulicach, jeszcze większe niż zazwyczaj. To psuło mu całkowicie humor.

Światło zmieniło kolor na zielony. Nareszcie! Samochody ruszyły.

Albert wcisnął pedał gazu. Od razu rozpędził samochód do maksymalnej prędkości. Śpieszył się. Przecież nie na co dzień przychodzi na świat syn pierworodny!

Skrzyżowanie ulic, dwie przecznice od szpitala. Mężczyzna jechał najszybciej jak się dało. Jak się okazało tak wielka prędkość często prowadzi do zguby. Samochód wpadł w poślizg, akurat wtedy gdy z naprzeciwka wyjechała ciężarówka. Albert House próbował zahamować, jednak było zbyt ślisko. Zderzenie nastąpiło chwilę później. Wybuch też. Jak się później okazało ciężarówka wiozła cysternę z paliwem.

Albert House zginął na miejscu, tak jak i kierowca drugiego samochodu.


- To wydarzenie, śmierć mojego prapradziadka, było początkiem katastrofy. Jedno wydarzenie, a zmienia tak wiele… - wyszeptała cicho Diana.

Rozdział 3
Porwanie


Zamilkła. Ja też się nie odzywałam. Nie widziałam powodu, by przerywać ciszę. To nie była cisza z rodzaju tych krępujących.

Popatrzyłyśmy na siebie, wciąż milcząc. Znów uderzyło we mnie to jaka ona jest młoda. Z jej oczu nie można było nic odczytać. Piekielnie niebieskie tęczówki przypatrywały mi ze skupieniem. Były nieczytelne. Mogłam w nich jednocześnie zobaczyć sztorm na Morzu Jońskim, jak i spokojne wody Pacyfiku.

Ta dziewczyna była paradoksem sama w sobie. Taka młoda, a tyle już przeszła. Dziecko zaledwie, a zachowywała się jak dorosła kobieta.

Pokręciłam głową z irytacją. Zupełnie nie wiedziałam co mam o niej myśleć. Z jednej strony chciałam krzyknąć, że wszystko co mówi to kłamstwo i, że ona nie może być Dianą House. Z drugiej natomiast, żal mi jej było. Tak młoda… Powinna mieć rodzinę. Powinna spędzać czas z rodzicami, chodzić do szkoły, przeżywać swą pierwszą miłość… A była tutaj, w Arviviel. Sama.

Nagle poczułam się dziwnie. Tak jakby ktoś mnie obserwował. Obejrzałam się przez ramię za siebie. Głupi odruch.

Dwóch mężczyzn, w czarnych strojach, spoglądających na mnie i na nastolatkę, siedzącą naprzeciwko mnie. Nie wróżyło to niczego dobrego.

Zareagowali dokładnie w chwili, gdy na nich spojrzałam.

Moment później było już po wszystkim. Jeden z nich trzymał mnie, wykręcając mi ręce do tyłu. Natomiast drugi przerzucił sobie Dianę przez bark, jakby była workiem kartofli.

Nikt nie zwrócił na to uwagi. Bo co zwykły człowiek mógł zrobić w takiej sytuacji? W tym miasteczku nie było nawet policji.

Zdziwił mnie fakt, że nastolatka nie próbowała się wyrywać, ani wrzeszczeć. Niby to nic by nie dało, ale to był naturalny odruch wszystkich ludzi. Ja nie krzyczałam jedynie dlatego, że takie sytuacje zdarzały mi się już nie raz. Bądź co bądź byłam dziennikarką, spisującą historię ludzi. Było wielu którzy chcieli mnie wyeliminować.

W tym momencie mężczyzna, trzymający dziewczynę przerzuconą jak worek kartofli, odwrócił się do mnie tyłem i zaczął iść w kierunku wyjścia z baru. Spojrzałam Dianie w oczy. Tym razem potrafiłam z nich wyczytać emocje. W niebieskich oczach malowała się jedynie rezygnacja. Czyżby ona wiedziała kim byli ci ludzie? Czyżby to miało jakiś związek z jej rodziną? Pytań miałam wiele, lecz żadnego z nich nie mogłam zadać.

Jako, że nic na razie nie mogłam zrobić, postanowiłam czekać. Oczywiście nie bezczynnie. Każda minuta była teraz cenna. Trzeba było się rozglądać i zapamiętywać, gdzie nas niosą. To mogło nam pomóc w ucieczce, gdy tylko nadarzy się okazja.

Pracując w moim zawodzie, trzeba być wnikliwym obserwatorem. Bądź co bądź od tego zależy, czy jest się dobrym dziennikarzem, czy też nie.

Teraz od moich zdolności obserwacji zależało nie tylko moje życie.

Kiedy wyszliśmy z baru, mężczyzna wykręcający mi ręce do tyłu, zaczął pchać mnie do przodu. Chwilę później zorientowałam się, że zmierzamy na rynek – centralne miejsce miasteczka.

Poszperałam w swojej pamięci, chcąc przypomnieć sobie to miejsce. Z tego co zdołałam sobie przypomnieć wynikało, że na środku rynku stała nieczynna fontanna w kształcie słonia.

Nie mogłam wymyślić po co tam zmierzamy, choć mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Przecież na placu rynkowym w Arviviel nie było nic niezwykłego!

Myliłam się, ale o tym dowiedziałam się dopiero piętnaście minut później.

Rozdział 4
Słoń-fontanna


Mężczyźni zaprowadzili nas pod samą fontannę. Ten niosący Dianę, zrzucił ją na ziemię. Poobijała się, lecz on nie zwrócił na to uwagi. Nie pomógł jej wstać. Zrobiła to sama, choć z wielkim trudem. Po ręce, którą trzymała na kolanie, poznałam, że zrobiła sobie coś w nogę. Zgromiłam spojrzeniem mężczyznę, który ją niósł. Nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia.

Jeden z nich, ten wyższy, podszedł do fontanny i przez chwilę przypatrywał się trąbie słonia, jakby to była święta rzecz. Potrząsnął głową, chcąc odpędzić myśli i sięgnął dłonią do trąby. Przejechał po niej dłonią z takiej strony, że nie mogłam dostrzec, czy w rzeczywistości nie nacisnął czegoś.

Rozległo się skrzypnięcie i mechanizm został uruchomiony. Słoń-fontanna przesunął się ledwo zauważalnie i odsunął wejście, dokładnie schody.

Rozejrzałam się dookoła. Ludzie przechodzili koło nas, ale nikt nie zwrócił uwagi na wydarzenia się tu toczące. Nikt nie rzucił nawet ciekawskiego spojrzenia. To było intrygujące. Nawet więcej niż intrygujące.

W tym miasteczku zdecydowanie było coś nie tak. Spojrzałam na Dianę, chcąc sprawdzić, czy ona też to zauważyła. Najwidoczniej nie. Wpatrywała się tępym wzrokiem w ziemię. Ona musiała coś wiedzieć! Dotarło to do mnie w tej chwili.

Westchnęłam. Nie lubiłam być jedyną nic niewiedzącą osobą. To było irytujące, nic nie wiedzieć, kiedy wszyscy otaczający cię ludzie zdają się być świetnie poinformowani o tym co się dzieje, tylko ty jedna nie wiesz zupełnie nic.

Miałam ochotę tupnąć nogą, założyć rękę na rękę i domagać się odpowiedzi na pytanie: Co się, u licha, tu dzieje? Nie zrobiłam jednak tego z prostego powodu. Jeszcze zbyt krótko obserwowałam obu mężczyzn. Nie wiedziałam jakby na to zareagowali.

Zamyśliłam się i nie zauważyłam, kiedy jeden z mężczyzn popchnął mnie w kierunku schodów. Upadłam. Wstałam i otrzepałam się. Przybrałam dumną pozę, jakby chcąc pokazać, że to nie zrobiło na mnie wrażenia, że się nie ugnę, cokolwiek postanowią nam zrobić. Zdawało mi się, że jeden z mężczyzn przewrócił oczami, ale to mogło mi się tylko wydawać. Słońce świeciło i raziło w oczy. Mogło mi się tylko przewidzieć.

W momencie w którym moja noga dotknęła schodów, doznałam wrażenia, że kiedyś już tu byłam. Ale to nie mogła być prawda. Gdyby było inaczej, pamiętałabym to. Chyba.

Schodów było bardzo dużo. Naprawdę. Policzyłam wszystkie schodki. Było ich łącznie siedemset dwadzieścia dziewięć. Od razu zorientowałam się, że ta liczba była trzecią potęgą cyfry dziewięć. Czy to było przemyślane? Czy to miało jakiś związek z cyfrą dziewięć?

Dziewiątka w Japonii była liczbą przynoszącą szczęśliwe i długie życie. Od razu skojarzyło mi się to ze skrytobójcami, którzy nosili zawsze ze sobą dziewięć noży do rzucania. Wiadomo także, że w chrześcijaństwie grzesznicy wchodzą do piekła przez dziewięć bram.

Pytanie, czy to był przypadek, zwykły zbieg okoliczności, czy tak było specjalnie? To coś znaczyło?

Kiedy schody się skończyły, ruszyliśmy ciemnym korytarzem. Co parędziesiąt metrów były rozstawione pochodnie, będące tutaj jedynym oświetleniem.

Minęło jakieś dziesięć minut i przed nami, na horyzoncie pojawiły się brązowe drzwi. Niewiele później doszliśmy do nich. Stanęliśmy.

Jeden z mężczyzn wyciągnął klucz i wsadził go do zamka. Przekręcił. Drzwi stanęły otworem.

Rozdział 5
Wilhelm Dziewięć Noży


Gdybym powiedziała, że weszłyśmy do pomieszczenia, skłamałabym. Już bardziej zostałyśmy wrzucone tam, a drzwi za nami zostały zamknięte.

Podniosłam się i rozcierając bolącą rękę, usiadłam, opierając się o ścianę.

Wbrew temu co możecie sądzić pomieszczenie to nie wyglądało jak obskurny loch. Wręcz przeciwnie.

Drewniana podłoga i gładka ściana tworzyły miły dla oka wygląd. Jedyną zastanawiającą kwestią było to dlaczego w tym pomieszczeniu, nic się nie znajdowało.

Spojrzałam na Dianę. Siedziała dokładnie naprzeciwko mnie. Głowę miała spuszczoną.

- Wiesz co się dzieje? – spytałam.

- Wiem – odparła cicho.

Czekałam aż rozwinie swoją wypowiedź. To jednak nie nastąpiło.

Zapytałam więc:

- Co się dzieje?

Chwilę milczała, poczym powiedziała:

- Nie mogę ci opowiedzieć na to pytanie, bo i tak byś nie zrozumiała. Najpierw muszę ci opowiedzieć całą historię swojej rodziny.

- Więc opowiedz – poprosiłam.
- Nie teraz… - rzekła cicho – On zaraz tu będzie.

Nie wiedziałam kim jest „On”, ale nie zapytałam o to. Podświadomie czułam, że nastolatka nie chce o tym rozmawiać. Odniosłam wrażenie, że ona się jego boi. Mylne wrażenie. Ale o tym dowiedziałam się już dużo później.

Przez pięć minut siedziałyśmy w milczeniu, każda patrząc w inny punkt na ścianie. Wydawało mi się, że czas się dłuży i, że siedzimy już tam co najmniej trzy godziny, a jednak… Śledziłam upływ czasu, patrząc na zegarek.

Po pewnym czasie, zaskrzypiały drzwi. Do środka wszedł jeden z mężczyzn, który nas tu przyprowadził, a za nim… nie! To niemożliwe!

A jednak…

Dwudziestolatek, o pięknych kasztanowych włosach, z pięknym, lecz groźnym uśmiechem. Robił wrażenie. Wilhelm Dziewięć Noży – człowiek legenda. Tylko jedna myśl kołatała mi się w głowie… „A więc miałam rację… Ma to związek z dziewiątką…”

Do tamtej pory nie myślałam, że on w ogóle istnieje. Myliłam się, myśląc, że to tylko mit.

Naprawdę nazywał się Wilhelm Scarlet. Pochodził z rodziny królewskiej, panującej Wielką Brytanią. Od najmłodszych lat kształcił się pod okiem płatnych zabójców i skrytobójców. Znany był z tego, że nosił zawsze przy sobie dziewięć noży. Stąd też przezwisko.

- Diana House – powiedział, patrząc na piętnastolatkę. Uśmiechnął się przy tym szyderczo.

Podniosła się i spoglądając mu ze złością w oczy, odpowiedziała z pogardą:

- Wilhelm Idiota.

- Jeśli ja jestem idiotą, to wolę się nie wyrażać kim ty jesteś. Bo przecież jestem mądrzejszy od ciebie… - zauważył, nie zwracając uwagi na jej bezczelność.

- No czy ja wiem… - zastanowiła się. – Nie… ty jesteś większym kretynem niż ktokolwiek inny na świecie.

Można było stwierdzić, że oni się przekomarzali. Walczyli na słowa i na spojrzenia. Walka była zacięta. Żadne z nich nie chciało przegrać.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu. W końcu młody mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał na mnie.

- Amaya Wrote – rzekł, przyglądając mi się.

- Alice – poprawiłam go automatycznie.

Uśmiechnął się i w zamyśleniu powtórzył:

- Amaya Wrote…

Ostatnio edytowany przez coolness (2010-03-31 17:12:32)

Offline

 

#2 2010-04-02 12:56:22

 Jane

Uzdolniony pisarz

Skąd: Miasto Królów Polski
Zarejestrowany: 2010-03-31
Posty: 202
Punktów :   
WWW

Re: Wywiad z Dianą House (5/~30)

W tym "Każdy człowiek jest inny" i tym zdaniu "Ludzie są podobni do siebie tylko z pozoru – tak naprawdę są inni" powtarzasz to samo. Jedno przydałoby się zlikwidować.
W prologu drażniło mnie cały czas powtarzane słowo "inny" - naliczyłam ich siedem, wraz z odmianami. Twoja bohaterka jest dziennikarką, a prolog to jej słowa, które niestety - do dziennikarki nie pasują.
Przed "czy" nie stawiamy przecinka wtedy, gdy mówimy np. "kawa czy herbata".
W czwartym rozdziale - kiedy przemierzały miasto z mężczyznami - nikogo nie mijali? Nikt dziwnie nie patrzył? Hm... trochę to niezwykłe
Podoba mi się, mimo tego brzydkiego prologu   Szkoda, że rozdziały są takie krótkie.
Czekam na część dalsza

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.pl