Forum dla zdolnych pisarzy

Forum powstało z myślą o rozwijaniu talentu uzdolnionych pisarzy.

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Moda

#1 2015-02-01 17:38:44

xxkrystian6xx

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2014-05-18
Posty: 8
Punktów :   

POMYŁKA ROZ. 5,6,7

ROZDZIAŁ 5
    10 Lipca.
    „Te miasto piękne jest, ale tylko na pocztówkach”
    Przemierzający ulice Paryża w kierunku wieży Eiffla Oplem Vectrom Maks rozglądał się na prawo i lewo podziwiając uroki miasta. Na jednym ze skrzyżowań, które pokonywał nie dostrzegł rozpędzonego Ferrari jadącego z mrożącą krew w żyłach prędkością prosto na niego. Gdy się zorientował, było już za późno. Facet w sportowym aucie wbił się w prawą stronę Vectry z takim impetem, że Maks dachował kilka razy.
    W jednym momencie świat wokół niego stał się rozmyty, wszystko było zarazem jakby w spowolnionym i przyspieszonym tempie. Samochód dachował, pasy ściskały klatkę piersiową łamiąc żebra, a  poduszka powietrza błyskawicznie wystrzeliła mu w twarz. Gdy już auto zatrzymało się do góry kołami, Maksa ogarnęła senność. Starał się z nią walczyć, próbował odpiąć pasy, krzyczeć o pomoc, niestety, był na to zbyt słaby. Objęcie Morfeusza chwyciło go swymi ramionami, za nic w świecie nie chcąc puścić i powoli, przed oczyma, zaczynała rozpościerać się ciemność. W oddali słyszał tylko zbilżające się syreny, ale dla niego już nie było to ważne. Nie czuł nic prócz…
    Prócz strachu.
    Strach lubi przybierać różne formy. Bezwstydnie kolaboruje z naszą podświadomością i podstępnie wykrada informacje o człowieku mówiące o tym, czego się najbardziej boi, by potem, w najmniej oczekiwanym momencie wyskoczyć całą swą obrzydliwą okazałością i wydrzeć się: ”NIESPODZIANKA!”
    Lecz ten strach Maksowi był nieznany. Stał przed nim zupełnie inny rodzaj tego „uczucia”. Wydawał się bardziej paskudny, kosmaty. To była istna kumulacja wszystkich złych wspomnieć, niepowodzeń, lęków i Bóg wie jeszcze czego. Najbardziej bał się śmierci, a właśnie to coś to uosabiało. Cieszył się, że traci przytomność, ale ,mimo to, mroczna postać szczerzyła się do niego paraliżując go swym wzrokiem. O tak, uwielbiało ludzkie cierpienie. W tamtym dniu Bóg okazał się jednak przychylny Maksowi i jego modły zostały wysłuchane. Nie musiał oglądać tą przebrzydłą kreaturę zbyt długo.  Zemdlał po krótkiej chwili.

    Na miejsce zdarzenia przyjechały odpowiednie służby. Straż pożarna wyciągnęła rannych ze szczątków samochodów, następnie do akcji przystąpili ratownicy medyczni. Przenieśli obydwóch mężczyzn na noszach do karetki i popędzili nią prosto do szpitala św. Magdaleny ulokowanego na Bulwar Saint-Germain.

    12 lipca
    Jennifer, siedząc w własnym biurze w Nowym Jorku, analizowała różne raporty dotyczące ochrony lasów tropikalnych i zamieszkujących tam zwierząt. Patrzyła na nie z wielkim zadowoleniem oraz uśmiechem na twarzy.
Sukces.
Jej stowarzyszenie – Earth Garden – pokrzyżowało plany jakiegoś miliardera szukającego składów ropy naftowej w lasach Ameryki Południowej. Udało się ocalić dżunglę i jej mieszkańców zagrożonych wyginięciem. Następnym krokiem będzie staranie się o uzyskanie wieczystej ochrony dla tamtejszego terenu. Tak dla pewności, żeby zagrodzić drogę innym egoistycznym poszukiwaczom ropy, których obchodzi jedynie zysk, a naszą planetę mają głęboko w „czterech literach”.
    Z papierkowej pracy wyrwał ją dzwonek telefonu. Odebrała go przykładając aparat do ucha odłożywszy wcześniej dokumenty na biurko:
- Halo?
- Czym rozmawiam z panią Jennifer Gordon? – rozległ się tajemniczy, gardłowy głos.
- Przy telefonie. Z kim mam przyjemność?
- Nazywam się Elizabeth Packet. Jestem matką Maksa.
- Coś się stało?
- No właśnie… Wiem, że jest pani osobą bliską dla mojego syna więc postanowiłam panią o czymś powiadomić. – Jennifer wydawało się, że głos kobiety zaczął drżeć. – Maks miał poważny wypadek. Nie wiadomo czy przeżyje… Jego stan jest krytyczny…
- O Boże… Ale jak?... Jak to się stało? Gdzie on teraz jest?
    Pani Packet wyjaśniła Jennifer całą sytuację w jakiej znalazł się Maks.
- O Boże… Postaram się przylecieć do niego najszybciej jak to tylko możliwe. - Zapewniła Jennifer po  całkowitym wysłuchaniu relacji kobiety.
    Odłożyła słuchawkę, oparła się o fotel i zasłoniła twarz rękoma stygnąc przez chwile w tej pozycji. W jej głowie zapanował istny sztorm myślowy. Nie tracąc czasu na beznadziejne kontemplacje, postanowiła działać. Znów przysunęła się do biurka, ponownie chwyciła telefon, wykręciła jakiś numer i poczekała aż ktoś odbierze. Po kilku sygnałach ten „ktoś” odezwał się po drugiej stronie:
- Wysłów się. – ten „ktoś” zawsze tak odbierał telefony i nie ważne było, kto do niego dzwonił.
- Hej, Alan, mam do ciebie prośbę.
- To ty, Jennifer. Słucham. W czym rzecz?
- Po pierwsze, chciałabym żebyś anulował moje i Maksa wakacje na Kubie. Mógłbyś to zrobić?
- No dobra, jasne, że mogę. Tylko musisz wiedzieć, że ci z biura podróży nie będą zadowoleni.
- Tak, zdaje sobie z tego sprawę.
- Powiedz mi… Stało się coś, prawda?
- Tak… Stało się.
- A możesz mi powiedzieć co? – dopytywał się z, jak na niego przystało, nieprzyzwoitą ciekawością Alan.
- Ehh… Maks miał wypadek samochodowy w Paryżu… Jego stan jest krytyczny. Chciałabym do niego polecieć. I tu jest moja następna prośba.
- O… Jasne Jennifer. Załatwię ci wszystko co trzeba, zostaw to mnie.
- Dzięki Ci. Jesteś niezastąpiony. – Pochwaliła go Jennifer.
- Wiem o tym. Takiego mnie kochacie. – Zażartował Alan.
- Powiadom mnie jak tylko będziesz miał bilet, dobra? Dzwoń na komórkę. Masz mój numer?
- Tak, podawałaś mi już go kiedyś.
- Super… Więc do usłyszenia.
„Potrzebuje kawy… Duuuużo kawy…”, powiedziała sobie w duchu.
     Podeszła do ekspresu będącego na szafie na lewo od jej biurka i nalała sobie rozpuszczalnej do kubka. Stała tak oparta tyłem o szafkę z kawą w ręku myśląc o Maksie i o najgorszym dla niego scenariuszu. W jej oczach zagnieździły się przezroczyste, migoczące kryształy. Wizja, że mogłaby go stracić była równie przerażająca, co prawdziwa. I to było najgorsze.

    Z jej torebki zaczął rozbrzmiewać utwór „Burn it to the ground” zespołu Nickelback. Zdjęła ją z oparcia fotela, położyła na biurku i wygrzebała Samsunga z torebki. Rozsunęła go przykładając do ucha.
- Tak? – zaczęła rozmowę.
- Hej Jennifer, tu Alan. Wszystko załatwione. Przyjdź do mnie, do sekretariatu po bilet.
- Dobra, zaraz tam będę.
    Wyszła z gabinetu skręcając w lewo w kierunku windy. Gdy się w niej znalazła wcisnęła cyfrę „3” i po kilkunastu sekundach znalazła się na pożądanym przez nią piętrze. Wyszła z niej, skręciła w pierwsze drzwi po prawej, zapukała i ,usłyszawszy z środka zaproszenie, przekroczyła próg.
- Już jestem. – Powiedziała po zamknięciu za sobą drzwi
- Widzę. – Odstąpił od swojego miejsca pracy i podszedł do Jennifer. – Masz. Wylot pojutrze o 10. Nie spóźnij się.
- Dzięki. Co ja bym bez ciebie zrobiła? – uścisnęła go mocno po czym jeszcze raz odezwała się. – Dziękuje Ci.
- Nie ma za co. Wykonuje tylko moją prace.
- I robisz to dobrze. Słuchaj, nie będzie mnie przez jakiś czas, sama nie wiem przez jak długi i chciałabym, żebyś miał na wszystko oko, dobra? Dasz rade?
- Oczywiście, poradzę sobie. Jak nie ja, to kto?
- Liczę na ciebie. – Uśmiechnęła się do niego i wyszła z pomieszczenia. Ponownie skierowała się do windy i pojechała nią na sam dół. Zaraz po wyjściu z biurowca, gdzie pracowała, złapała taksówkę, która zawiozła ją do jej mieszkania.
    Gdy się już w nim znalazła, od razu poszła do sypialni, w której z szafy wyciągnęła walizkę podróżniczą pakując do niej ubrania. Krzątała się po swoim mieszkaniu zbierając wszystkie niezbędne rzeczy, co zajęło jej ponad pół godziny. Uporawszy się z tym, postanowiła wziąć gorącą kąpiel w wannie; niczego bardziej od tego nie potrzebowała. Chciała chociaż na chwile zapomnieć o problemach. Choć na jedną, maluteńką chwilę.
Zanurzona w wodzie leżała z zamkniętymi oczyma próbując się zrelaksować, lecz im bardziej starała się odpłynąć od zmartwień tym one, niczym bumerang, powracały do niej ze zdwojoną siłą. Zdała sobie sprawę, że dwie najbliższe noce będą zaliczać się do nieprzespanych.

- Przepraszam za spóźnienie… Wie pan… Korki.
- Tak, a jakże by inaczej. Mimo, że jest lipiec ty nadal masz na sobie ten obskurny szary płaszcz. Jak ci nie jest w nim gorącą? Zresztą, nie obchodzi mnie to. Pojutrze masz lot na Kubę, C.G. Wiesz jaka jest stawka. Nie spierdol tego.
- Czyżby pa we mnie wątpił? Proszę się o to nie martwić. Wszystko jest zaplanowane. Nie może się nie udać. Mam nadzieje, że będzie się pan tak martwił również o moją forsę po robocie jak o śmierć tej kobiety.
- Jeśli się pan wywiąże zadowalająco, to kto wie? Może będzie coś ekstra?
- I za to sobie pana cenie. Umie pan zmotywować do pracy.
- Skoro rozwiałeś mi moje wątpliwości możesz już odejść. Pamiętaj, jeśli to spartaczysz, a oczywiście tego nie zrobisz, to wiedz że możesz mnie tym zdenerwować. A jak doskonale wiesz, jestem strasznie wybuchowy i różne rzeczy robię w przypływie agresji.
- To ma być groźba?
- Raczej ostrzeżenie. Żegnam pana.
    C.G. wstał z fotela będącego naprzeciwko swojego rozmówcy i skierował się do wyjścia.
    „Nawet nie wiesz na kogo próbujesz się porywać…”, dodał sobie w duchu.
    Po opuszczeniu budynku poszedł na pobliski parking do swojej furgonetki, potem pojechał nią do hotelu „Mirage”. Musiał się już odpowiednio zaopatrzyć. Jego ukochana robota się zbliżała.

    13 lipca
    Był ciepły, ale niegorący wieczór, idealny, by trochę pobiegać. Tak właśnie pomyślał Aleks, który postanowił wymęczyć co nieco organizm, chociażby dla lepszego snu. Zresztą, nie tylko dla tego robił to co drugi dzień. Po prostu lubił jogging i zawsze po treningu odczuwał satysfakcje z przebytych kilometrów.
    Z szafy w sypialni wyciągnął białe, dresowe, krótkie spodenki sięgające mu kolan i szarą bokserkę. Gdy je przywdział, zszedł na dół. Przechodząc koło kuchni zajrzał do niej powiadamiając Alicje, że wychodzi na jakiś czas. W przedsionku założył sportowe buty i wyszedł frontowymi drzwiami. Przebiegł przez swój plac do bramy, od razu za nią skręcając w lewo, pokonując kilka metrów, przystając w końcu pod wielkim, starym dębem, żeby się porządnie rozgrzać. Wykonał krążenia bioder, stawów kolanowych, skokowych i ćwiczenia rozciągające. Przygotował ciało do przemierzenia sporej odległości  i ruszył przed siebie polną drogą. Po upływie dziesięciu minut wkroczył do lasu, w którym zboczył z drogi odbijając ponownie w lewo, pędząc pomiędzy drzewami w górę wzniesienia. Będąc już na szczycie, zbiegł po pochyłości w stronę skarpy, gdzie na jej skraju wyrastało chylące się ku upadkowi drzewo. Znajdując się już blisko niego skoczył na nie i ponownie odbił się od konaru świerka (bo to był świerk, jak sądził Aleks) i poszybował przed siebie lądując na mchu wykonując przewrót przez bark amortyzując upadek. Nie zatrzymując się, truchtał dalej. Przed nim pojawiła się płytka, szeroka rzeczka. Pokonał ją przeskakując z kamienia na kamień. Po upływie dwóch minut  dotarł z powrotem na znajomą mu polną dróżkę. Zaraz potem, po lewej stronie szeroko rozpościerała się błękitna tafla dzikiego jeziora, nad którym chyliło się zachodzące słońce mącące w wodzie złociste promienie.
Uwielbiał to miejsce. Ciche i spokojne, jeszcze nie tknięte przez natrętnych turystów zostawiających po sobie jedynie stertę śmieci. Sam widok był dla niego uspokajający. Często lubił tu przychodzić tylko po to by siąść na brzegu i pobyć sam na sam z myślami.
Lecz nie dzisiaj. Dziś nie miał nad czym rozmyślać i nie zatrzymując się rzucił tylko spojrzenie w stronę dzikiego akwenu. Dalej przed nim kończył się las, a zaczynała się ponownie droga przez pola prowadząca do jego domu. Biegł nią gdzieś 20 minut, aż wreszcie dotarł do swojego ogrodzenia. Przeskoczył przezeń i już normalnym chodem kroczył z lekką zadyszką do tylnych drzwi, za którymi była kotłownia. Zzuł tam buty i od razu chciał znaleźć się pod prysznicem. Mógł być nawet zimny, byle był.
    Będąc w łazience ściągnął z siebie całą przepoconą odzież i wrzucił ją do wiklinowego kosza na pranie. W kabinie najpierw odkręcił zawór od zimnej wody, która spowodowała u niego konwulsyjne dreszcze. Zaczął początkowo oddychać z trudem, ale po chwili zdołał się przystosować. Następnie puścił na siebie gorący strumień odprężając się zupełnie.
Do łazienki weszła Alicja. Opuściła deskę sedesową i usiadła na niej obserwując stojące tyłem ciało mężczyzny. Po dłuższej chwili Aleks się odwrócił dostrzegając ją dopiero, gdy wyszedł spod prysznica. Nie wstydząc się wcale, stanął przed nią i sięgnął prawą ręką po ręcznik wiszący na grzejniku.
- Spakowałam już wszystkie nasze rzeczy. – Odezwała się do Aleksa zajętego wycieraniem ciała.
- Jesteś kochana.
- No przecież wiem. – Odpowiedziała Alicja, uśmiechając się do niego. – Nie mogę się już doczekać jutrzejszego dnia, choć trochę się denerwuje...
- Dlaczego niby? Zobaczysz, będzie świetnie – zapewniał.
- Mam taką nadzieje.
- Dobra, kotek, musimy już iść spać. Rano o piątej będzie pod naszym domem taksówka.
- Mhm...
    Aleks włożył na siebie czarne bokserki i poszedł do sypialni, natomiast Alicja również postanowiła wziąć prysznic. Po piętnastu minutach znalazła się w łóżku obok męża.
- Może małe co nieco? - zapytał z nadzieją Aleks.
- Nie tym razem. Jakoś nie mam ochoty.
- No to nie. Wygląda na to, że zostaje mi tylko moja ręka…
- Jesteś obrzydliwy.
- To twoja wina... Nie chcesz mi pomóc, to sam sobie poradzę.
- No dobra, wygrałeś. Nie mogę patrzeć jak cierpisz. – Uległa mu w końcu rozbawiona Alicja.
    Zaraz po szybkim numerku oboje zapadli w spokojny i głęboki sen.

    Będąc w niewielkim pomieszczeniu, gdzie zewsząd otaczały go regały zapełnione księgami traktującymi o psychologii, okultyzmie, filozofii, a co najważniejsze, o Bogu, podszedł do jednej z półek będącej naprzeciwko niego i pociągnął do siebie gruby tom z okładką o kolorze szmaragdu. Najpierw usłyszał szczęk mechanizmu, potem regał przed nim się uchylił. Pchnął go na oścież i przestąpił próg ukrytej komnaty. Wewnątrz wszędzie były świeczki tlące się słabym światłem uwalniając zapach kadzidła oraz różnych ziół. Ta nikła poświata była wystarczająca, aby dostrzec co się w środku znajdowało. Naprzeciwko mężczyzny, na samym końcu, pomiędzy dwoma czarami, z których wydobywały się ogniste jęzory wypiętrzał się ołtarz. Na nim leżała gruba, pożółkła rozwarta mniej więcej na środku księga spoczywająca na drewnianym piedestale. Z prawej jak i z lewej strony znajdowały się miejsca wyłożone poduchami otoczonymi niezliczoną liczbą świec, w kręgu których na dywanach stały fajki wodne.
    Mężczyzna zbliżył się do ołtarza. Stojąc nad nim przeżegnał się kreśląc znak krzyża przygotowując się tym samym do modlitwy. Po wypowiedzeniu ciągu słów w języku łacińskim podwinął rękaw szarego płaszcza. Przysunął do siebie złoty kielich, następnie chwycił nóż rzeźniczy leżący obok księgi. Ostra jak brzytwa klinga mieniła się milionem świetlnych refleksów. Przejrzał się w ostrzu wykrzywiając do siebie uśmiech, uśmiech paskudny, szelmowski. Przyłożył nóż do miejsca w pobliżu wewnętrznej strony dłoni i gwałtownie ciął nim po skórze. Krew zaczęła się sączyć. Zbliżył kielich pozwalając czerwonemu strumieniowi spłynąć do niego, by dno zostało zakryte. Sięgnął po niego i przyłożył go do ust.
    Do dna!
    Wypijając własną krew, która została wydobyta poprzez cierpienie, łączył się z przyszłymi katuszami ofiary jak i zleceniodawcy. Wierząc, że jest wysłannikiem Boga celowo zaprzedał dusze diabłu. Paradoksalne, czyż nie? Cóż… nie do końca. Dzięki gwarancji jaką dawał mu Szatan, mógł być pewien swego sukcesu i choć trochę zmienić świat na lepsze oddając siebie na wieczne potępienie.
    „Zniszczyć przyczynę oraz zapobiegać skutkom”. Tak jest jego cel.
    Nie byłoby prościej pozbyć się tylko jednego elementu łańcucha śmierci? To pytanie zadawał sobie wiele razy; ostatecznie jednak wiedział, że inaczej postąpić nie może.
Jeśli istniałaby przyczyna, ktoś inny mógłby przejąć jej inicjatywę, a to stwarzałoby kolejne niebezpieczeństwo. Podobnie, według niego, byłoby ze skutkiem (ofiarą). Skoro zawadzała jednej osobie, to zaszkodzi i innej…
    „Zabij jednego, ocal tysiące.”
    Nie można powiedzieć, że kochał swoją pracę; kochał jedynie przeświadczenie, które mówiło mu, iż w ten sposób przyczynia się w niewielkim, ale znaczącym stopniu do ostatecznego zwycięstwa dobra nad złem.
    „Cel uświęca środki”, prawda?
    Co zabawniejsze, gra toczyła się na dwa fronty. Pomagał Bogu i Szatanowi. Usuwał względne niebezpieczeństwo i przy okazji jednych posyłał do piekła, drugim zaś załatwiał szybkie spotkanie ze Stwórcą.
    „Współpraca zawsze popłaca”, jak to się mówi…
    Po ceremonii usadowił się na jednym z miejsc w pobliżu fajki wodnej i korzystał z niej przez dłuższy czas, potem jednak sen go znużył i pozostał w komnacie przez całą noc.

14 lipca
    O godzinie 4.25 zaczął wrzeszczeć budzik stojący na nocnej szafie tuż przy łóżku. Pierwszy obudził się Aleks. Zaspany, siadł na skraju łóżka i ,wyłączywszy te przeklęte urządzenie będące źródłem hałasu nie do wytrzymania, spojrzał na żonę, która spała sobie w najlepsze. Jej chyba nic nie było wstanie obudzić. Przybliżył się do niej i zaczął ją leciutko poszturchiwać.
- Alicja, wstawaj!
- Hmm…? Co?
- Wstawaj! – podniósł nieco ton Aleks. – Jest już dwadzieścia pięć po czwartej. Trzeba się już szykować.
- Jeszcze pięć minut…  - prosiła błagalnym tonem.
    Aleks, niestety, był nieczuły na błagania Alicji. Wstał z łóżka, chwycił pościel i gwałtownie ściągnął ją na ziemie. Alicja, jak porażona, skuliła się z zimna dalej nie mając najmniejszej ochoty podnieś swoje cztery litery. Widząc to, Aleks postanowił być bardziej brutalny. Podjął się ostateczności. Złapał ją za kostki i przeciągnął ospałe cielsko przez całe łóżko aż z niego spadła, o dziwo nie wydając żadnych wrzasków, jęków, nawet najcichszych odgłosów. Chyba się już przyzwyczaiła . Teraz, całkiem rozbudzona,  podniosła się z podłogi, walnęła w łeb śmiejącego się z niej Aleksa i zupełnie bez słowa poszła do łazienki chodem, który przypominał chód wygłodniałego zombie. Aleks podążył za nią. Na śniadanie nie mieli czasu, więc zaczęli myć zęby, a po dwóch, może trzech minutach, gdy skończyli,  wrócili do sypialni. Tam, Aleks założył krótkie bojówki w kolorze khaki, białą bokserkę, a na nią z kolei niebieską, flanelową koszulę. Alicja wybrała szorty białego koloru, bluzkę z krótkim rękawkiem z brytyjską flagą i napisem „ I LOVE LONDON” i dżinsową kamizelkę bez rękawów.
    Zeszli na dół, do kuchni. Na tamtejszym ściennym zegarku wskazówka była zwrócona na godzinę 4.47. Mieli jeszcze chwile, by się rozbudzić kubikiem gorącej kawy. Zaparzyli sobie espresso i usiedli oboje przy stole. Po jej wypiciu, Aleks poszedł posprawdzać wszystkie pomieszczenia, czy czasem coś nie żre prądu i czy okna są pozamykane. Alicja udała się do korytarza, gdzie były ich walizki. Przegrzebała kilkakrotnie całą torbę podręczną upewniając się, czy ma wszystko co niezbędne.
    „Portfel jest, forsa jest, dowody osobiste są, bilety są… Chyba wszystko jest…”
    Kilka minut po piątej, ktoś zatrąbił pod ich domem. Aleks szybko wrócił z obchodu i zaczął wynosić na dwór walizki. Gdy się z tym uporał, Alicja zamknęła mieszkanie, po czym zapytała:
- Teściowa ma klucz? Dawałeś jej zapasowy?
- Tak, kochanie.
- Będzie tu doglądać?
- Tak, kochanie.
- Można jej ufać?
    Lekko poirytowany Aleks wciąż ze spokojem odparł jak poprzednio:
- Tak, kochanie.
Załadowali walizki do bagażnika taksówki i usadowili się na tylnych siedzeniach samochodu.
W środku pojazd pozostawiał wiele do życzenia. Śmierdziało tytoniem, plamy na tylnych obszyciach  przednich siedzeń, gdzieniegdzie zresztą podarte… Nie szkodzi. Tylko drzy godziny… Może ciut więcej i stąd wysiądą.
    Całą drogę Alicja przespała na ramieniu Aleksa, on, natomiast czytał przewodnik po Kubie.

- Alicja, wstawaj!
    Podniosła głowę z ramienia Aleksa i przecierając zaspane oczy rozglądała się wokoło. Byli już na miejscu. Gdy taksówka znalazła miejsce na parkingu, Aleks i Alicja wyszli z niej, wyciągnęli bagaże, wręczyli napiwek kierowcy z nadzieją, że w ten sposób szybciej zrobi coś z obrzydliwym wnętrzem samochodu i ruszyli w stronę lotniska.
    Będąc w gmachu, przeszli przez odprawę biletowo - bagażową, kontrole osobistą i kasę biletową. Jak już się okazało, że nie mają ani na sobie, ani w bagażu żadnej bomby, pani przy kasie poinformowała ich, iż mogą się udać do bramy numer trzy do czekającego na start samolotu. Oddając wcześniej swoje bagaże pracownikom, mogli wreszcie odetchnąć spokojnie usadawiając się na całkiem wygodnych fotelach.

    Tego samego dnia, godzina 14. 48
- Dzień dobry. Przyleciałam najszybciej jak tylko mogłam. – Powiedziała Jennifer przepraszającym tonem, obejmując i witając się z panią Elizabeth i panem Patrick’em Packetem. – Jego stan się poprawił? Wiadomo już coś?
- Zaprowadzimy cię do niego. – Odpowiedziała chłodno Elizabeth.
    Złapali windę i pojechali nią w milczeniu na drugie piętro. Wychodząc z niej skręcili w prawo, idąc na sam koniec korytarza. Przeszli przez próg drzwi będących z lewej strony i stanęli w pomieszczeniu, gdzie na środku leżał mężczyzna, cały w strupach i sińcach, podpięty do skomplikowanej aparatury utrzymującej go przy życiu. Do pokoju wpadało popołudniowe światło dzienne przez jedyne okno znajdujące się na prawo od łóżka. Były jeszcze trzy krzesła przysunięte blisko śpiącego, na których teraz wszyscy usiedli.
- Rozmawialiśmy z doktorem… - odezwała się Elizabeth. – i jest źle… Bardzo źle. Powinien się już niedługo wybudzić ze śpiączki, tyle że… - głos jej zaczął drżeć bardziej, aż w końcu w oczach napuchniętych od płaczu znów zamigotały łzy. Pochlipując starała się powstrzymywać, z marnym skutkiem zresztą. - …Tyle że będzie kaleką do końca życia. – Teraz rozpłakała się na dobre, rzucając się w objęcia siedzącego koło niej męża.
    Wysłuchawszy tego z poważną miną, Jennifer dłużej też nie mogła wytrzymać. Jednak najgorsze dopiero było przed nimi. Co będzie jak Maks się obudzi? Co będzie, jak zda sobie sprawę z tego, że jest sparaliżowany , i że do końca życia przeleży w łóżku? Karmić go nadzieją, której i tak już nie ma? „Wszystko będzie dobrze, wyjdziesz z tego”? Tak będą do niego mówić? A czy nie lepiej milczeć? Chyba jednak milczenie byłoby korzystniejsze, koniec końców „ Milczenie jest złotem”.
    Dla dogorywającego zwierzęcia, dla którego już nie ma ratunku, co tylko cierpi i się męczy, jedynym lekarstwem na zakończenie katuszy jest strzał w głowę. Nie byłoby lepiej dla Maksa gdyby jednak zginął w tamtym wypadku? Dla niego cierpienie się dopiero zacznie, a śmierć czasem bywa wybawieniem.
„A gdyby tak być tym myśliwym i odpiąć go o tych urządzeń…? Nie! O czym ja w ogóle myślę?! Brzydzę się sobą!”, wzdrygnęła się Jennifer z powodu samego faktu, że zdołała o czymś takim pomyśleć.
    W głębi duszy jednak przekonana była, że postąpiłaby słusznie… Mimo, iż go kochała…
CZĘŚĆ II
UPS, ZASZŁA CHYBA DROBA POMYŁKA
ROZDZIAŁ 6
    Po wylądowaniu na Kubie w docelowej miejscowości Varadero stewardesa poinformowała wszystkich turystów zmierzających do hotelu Primavera Las Palmas, że w głównym gmachu lotniska czekać na nich będzie przewodnik trzymający tabliczkę z napisem World Explorer. Odzyskawszy swój bagaż, siedemnastoosobowa grupa ruszyła w kierunku budynku, gdzie ich skierowano. Po przejściu przez drzwi i pokonaniu kilku metrów dostrzegli mężczyznę, który się ich spodziewał. Wysoki, o ciemnej karnacji brunet ubrany w hawajską koszulę i śmieszne pomarańczowe shorty machał do zbliżających się ludzi. Alicja, która wraz z Aleksem była wypchnięta na przód, mogła przyjrzeć się mu z bliska. Jego twarz była sympatyczna, ładna, o regularnych rysach. Nie był on powodem do głębokich westchnień płci pięknej ale nie był też brzydki. Po prostu sympatyczny.
- Witam wszystkich wczasowiczów. – Zaczął przewodnik łamaną, lecz na szczęście zrozumiałą angielszczyzną. – Nazywam się Juan Hernandez i będę waszym chwilowym przewodnikiem. Mam za zadanie doprowadzić was do hotelu. Tam, niestety, będziemy musieli się rozstać. – Po krótkim przedstawieniu swojej osoby dodał. – Proszę za mną.
    Wyprowadził wszystkich z lotniska na parking, gdzie czekał dwupiętrowy autobus. Wszyscy oczywiście zajęli miejsca na górze. Przemierzając ulice tego pięknego miasta jakim było Varadero  o wieczornej porze sprawiało, że było ono jeszcze bardziej czarujące niż w istocie. Palmy, kamienice, sklepy spożywcze, z pamiątkami, z odzieżą, różne restauracje i  budki z tutejszą kuchnią pływały skąpane w blasku zachodzącego słońca.
    Pół godziny minęło zanim znaleźli się w hotelu Primavera Las Palmas leżącego w pobliżu plaży. Na stronie internetowej zdjęcia kompleksu wyglądały ładniej, ale na szczęście nie odbiegały aż za nadto od rzeczywistości. Prawdę mówiąc, było tu cudownie.
    Alicja wraz z mężem przeszli próg dużego budynku, którego zewnętrzne ściany były koloru mleka z licznymi balkonami i arkadami. W środku podłoga została wyłożona marmurem, na której stały donice z palmami imitując, według Alicji, straż strzegącą drzwi frontowych. Na ścianach ukazane zostały egzotyczne krajobrazy i Aleks zastanawiał się czy to tapeta, czy być może kunszt jakiegoś artysty. Miał ochotę przekonać się o tym dotykiem dłoni, atoli nie zdobył się na to, stwierdzając, iż jest za stary na takie infantylne ceregiele. Dalej, przed nimi znajdowała się recepcja. Przewodnik poinformował wszystkich, że można używać tutaj języka angielskiego, co było dla większości ulgą. Jedynymi osobami, które znały hiszpański były Aleks i Alicja. Oboje z wykształcenia lingwiści, więc mówi to samo przez się.
Kobieta, która stała za ladą nosiła na sobie ubrania wedle norm tego hotelu - białą, przewiewną koszulę z krótkim rękawkiem i czarną spódnicę sięgającą kolan. Na szyi miała zawieszoną smycz z identyfikatorem. Na nim było napisane: HOLA! JESTEM MARIA. 
Była dość urodziwa, o zniewalającym uśmiechu. Jej kruczoczarne włosy opadały kaskadą na ramiona dodając jej nietypowego uroku. Przypominała trochę Angeline Jolie ale przy Marii, owa aktorka wypadłaby jak wieśniaczka.
    Przywitawszy wszystkich, latynoska piękność rozdała turystom klucze do pokoi. Alicja, zaraz po odebraniu swojego, ruszyła żwawym krokiem w kierunku windy. Aleks ledwo co za nią nadążał.
Na drugim piętrze rozległ się dzwonek i drzwi windy się rozwarły. Szli na koniec korytarza, w którym na ścianach przeważał kolor karmazynowy stanowiący tło dla czarnych sylwetek ludzi i palm gdzieś na plaży nad wachlującym wysokimi falami morzem. Na jego końcu wychodziło okno wpuszczające ciemnopomarańczowe światło przygotowującego się do snu dnia.
Gdy przekroczyli próg swojego pokoju, zostawili bagaże w przedsionku. Za nim ciągnął się niedługi korytarz, z którego rozchodziło się troje drzwi.
Pierwsze po prawej były do sypialni. Ale jakiej! Nie jeden miliarder oniemiałby z podziwu. Na prawo od wejścia, pod ścianą, było ogromne, okrągłe łoże z baldachimem i zasłonami niczym z bajki. Przed nim zawieszony został 48 calowy płaski telewizor otoczony dwiema dębowymi szafami, a w jednej z nich skrywał się barek z alkoholami mieniącymi się wszystkimi kolorami tęczy. Na wprost od drzwi rozciągało się panoramiczne rozsuwane okno, przez które roztaczał się przepiękny, zapierający dech w piersiach widok na morze.
Stojącą na balkonie Alicję zahipnotyzowaną krajobrazem objął Aleks patrząc w tą samą przestrzeń co ona.
- Pięknie tu. – Odezwał się.
- Przepięknie.
- Mógłbym tu zamieszkać.
- Taa… - rozmarzyła się Alicja.
    W sypialni były jeszcze drzwi prowadzące do łazienki. Całe pomieszczenie zostało wyłożone błękitnymi płytkami. Na prawo od wejścia, tuż pod ścianą, stała ogromna wanna dla dwóch osób z  tyloma funkcjami, że przeciętny człowiek zarabiający średnią krajową mógłby taką kupić po 8 latach ciężkiej pracy. Nad nią wpadało nikłe światło z okrągłego, zamglonego okna wychodzącego na morze. Tuż obok znajdowała się wnęka zasłonięta zasłoną,  w niej zaś zainstalowany został prysznic. Poza tym z ściany na prawo zwisał kibel, bidet oraz umywalka.
    Dwoje pozostałych drzwi skrywały kuchnie i salon. Klasą i bogactwem nie odstawały w żadnym milimetrze od sypialni czy łazienki. Wygoda i komfort przemawiało tu przez samo się.
- Jestem zadowolona. – Odezwała się Alicja, zakończywszy oględziny tego lokum marzeń.
- To ci dopiero… Muszę zapisać to w kalendarzu. „Wybredna Alicja zadowolona”. Już myślałem, że to niemożliwe.
- A jednak, pajacu.
- Kocham cię.
- Ja też, ale próbuje ustalić co ja takiego w tobie widzę…
- Urok osobisty oraz klasę? – Odpowiedział pytaniem  Aleks z jego charakterystycznym uśmieszkiem podchodząc do niej bliżej i ją obejmując.
- Prawdopodobnie to, bo gdybym patrzyła na iloraz inteligencji nigdy nie miałbyś u mnie szans.
    Ostro.
    Cięta riposta nie zdeprymowała Aleksa – wręcz przeciwnie – brzmiała całkiem zachęcająco.
    Zbliżył się do kobiety, ramionami pochwycił smukłą talię i dając Alicji do zrozumienia, że żadnych sprzeciwów i tak nie usłucha, obdarzył ją namiętnym, sprawiającym fale gorąca pocałunkiem, a ona, dławiąc się cisnącą na usta dezaprobatą, którą miała zamiar wyrazić, coraz ochoczej mu ulegała, aż uległa w zupełności.
    Wskoczyła na niego mocno oplatając go nogami i rękami i gdyby nie ściana, do której przygwoździł Alicję, runęliby na wyściełaną puchatym, białym dywanem podłogę.
    Strącając obrazy wiszące na ścianach, o które się obijali, jak i dekorację na szafkach stojących, o które zawadzali, dotarli, a konkretniej, Aleks z uczepioną Alicją, dotarł do sypialni pozostawiając po sobie iście niemały bałagan znaczący skąd i dokąd powędrowali.
    Niczym drzewa przez drwale ścięte, uwalili się na łoże lądując na miękkiej pościeli wzniecając leciutki puch z poduszek.
    Alicja pachniała dziś inaczej, intensywniej. Włosy, każdy skrawek jej boskiego ciała raczył Aleksa powonienie słodkim zapachem, a pot, który jął się perlić na niskim czułku, sprawiając również, że bluzeczka z napisem „I LOVE LONDON” uwydatniła piersi zwieńczone sterczącymi z podniecenia sutkami, jakby ów zapach spotęgował, działając na mężczyznę jak niebyle jaki afrodyzjak pobudzający szaleńcze i pierwotne instynkty.
    Całował zapamiętale, ciesząc ręce każdym milimetrem dobrze znanym już im terenem. Obrócili się i teraz to Alicja wiodła prym. Dosiadła go okrakiem, odchyliła głowę i ściągnęła z siebie bluzeczkę, pod którą, jak można było wcześniej wywnioskować, nie nosiła stanika. Krągłości, nieduże, aczkolwiek jędrne, miło zatańczyły. Aleks się uniósł, wargami ucapił wargi Alicji i pozwolił, by ta pomogła mu wpierw ściągnąć flanelową koszulę, potem T-shirt’a.
    Przeturlali się jeszcze raz. Uwolniwszy usta nie mających dość, smakować nimi zaczął łabędzią szyję, zjeżdżając niżej, odwiedzając nieduże wzgórza i ostając przy nich ciut dłużej niż wszędzie, gdzie w swej podróży miał okazje być. Ale wiedząc, iż istnieją ciekawsze miejsca, powędrował dalej, niżej, ku dolinom rozkoszy, ażeby tam dotarłszy, rozbić obóz i spenetrować spowity tajemnicą tunel, tunel, który był celem jego wojażu. Zdjął króciutkie spodenki i przystąpił do wstępnej eksploracji.
    Alicja była w niebo wzięta. To co wyprawiał Aleks między jej nogami zasługiwało na nagrodę miary Nobla. Och, czuła się cudownie i aż zniecierpliwiła się bardziej, bo przecież to dopiero początek.
    Aleks, jakby wyczuwając o czym myślała Alicja, wycofał głowę i rozebrał się całkowicie.
    Alicja, rozpalona do czerwoności, łapczywie lustrowała wzrokiem zbliżające się do niej ucieleśnienie przyjemności. A przyjemność apogeum osiągnęło, gdy te ucieleśnienie zanurzyło w niej narząd do zadawania przyjemności służące.
    A potem było tylko lepiej.

- Witaj, Diego
- Ach, Carlos Giovanni! Jak miło cię znów widzieć! Siadaj, siadaj. Jak minęła podróż?
    Carlos zajął miejsce naprzeciwko mężczyzny w białym garniturze, którego twarz wyglądała na  pięćdziesiąt parę lat, o oczach czarnych jak heban i kruczoczarnych włosach do tyłu zaczesanych.
- W porządku. Co u ciebie słychać? Jak idą interesy?
- Interesy akurat mają się wyśmienicie. Wiesz, postawiłem w mieście nowe laboratorium do produkcji koki. Pod przykrywką, oczywiście, że niby produkcja leków przeciwbólowych i takie tam bzdety. Co prawda, produkujemy i takie, ale wybudowane zostały niższe kondygnacje, gdzie mają wstęp tylko upoważnieni przeze mnie naukowcy i… Ach, dość już o tym. Napijesz się czegoś?
- Może sangria…
- Oczywiście. Kelner! Dwa razy sangria, proszę! Powiedz, mi Carlos… Co cię do mnie sprowadza?
- Dług wdzięczności.

    Przysypiającą Jennifer obudziła Elizabeth.
- Obudził się. Powiedzieliśmy mu, że przyjechałaś. Chciałby, żebyś przyszła teraz do niego.
- Dobrze.
    Wstała z krzesła będącego jednym z licznych na korytarzu i skierowała się do sali, gdzie leżał Maks. Na zewnątrz panował już mrok, a niemiłą atmosferę potęgowały lejące się bez wytchnienia strumienie deszczu oraz pajęczyny błyskawic co chwila przecinających niebo.
- Maks…
- Hej Jennifer. Co… tam u… ciebie? – Przez respirator podłączony do jego tchawicy, jego mowa była niewyraźna, sprawiała mu trud, ponieważ aby mógł cokolwiek powiedzieć, musiał zsynchronizować się z pracą urządzenia i starać się wysłowić na wydechu. Niemniej, radził sobie całkiem nieźle.
    Usiadłszy tuż obok niego, Jennifer obdarzyła go wymuszonym uśmiechem.
- W porządku…
- Mieliśmy być… dzisiaj na Kubie. Miało… być pięknie… Miało być… cudownie… Przepraszam…
- Maks, przecież to nie twoja…
- Tak bardzo… przepraszam…
    Jennifer nie wiedziała, co miała odpowiedzieć. Kiedy patrzyła na ukochanego, leżącego w całkowitym bezruchu, z twarzą, która została polana wolno płynącym potokiem słonych łez, chciała uciec z tego miejsca jak najdalej, jak najprędzej i obudzić się z tego przeklętego, kiczowatego melodramatu jakim było życie. Nie ruszyła się jednak. Nie drgnęła. Patrzyła… Patrzyła i milczała. Bo cóż innego miała zrobić? Słowa, jakie by wypowiedziała, oczywiście gdyby tylko wiedziała jakie, i tak by uwięzły jej w gardle.
- Jennifer?
- Tak?
- Kochasz… mnie?
- A czy to nie jest pytanie retoryczne? – zapytała głupim żartem i z wciąż wymuszonym uśmiechem.
- Kochasz… mnie? – powtórzył pytanie Maks. – Chce usłyszeć odpowiedź…
- Tak kocham cię…
- Zrobiłabyś… coś dla… mnie?
- Co tylko zechcesz.
- Co tylko… zechce? – powtórzył Maks.
- Tak…
- Zabij… mnie! – prawdopodobnie by to wykrzyknął gdyby nie respirator.

- Ach tak… Dług… Oczywiście. Więc? Co mogę dla ciebie zrobić? Lub ofiarować?
- Mam już pomysł jak mógłbyś mi się odwdzięczyć za tamto…
- Zamieniam się w słuch.
- I chyba ci się spodoba, Diego. Widzisz, jest tu taki ośrodek – Primavera Las Palmas – wiesz, o który mi chodzi, prawda?
- Uhym, to nie daleko stąd.
- No właśnie. Twój stary przyjaciel się tam zatrzymał. Z całą jego watahą.
- Stary przyjaciel? Wielu mam przyjaciół. Kto?
- Angelino Lopez.
Na dźwięk tych dwóch słów twarz Diega, chwilę temu bijąca przyjaznym i zdradliwie sympatycznym promieniem, stała się aż purpurowa z wszechogarniającej go wściekłości.
- Ta kurwa, ta dziwka, ten zasrany wrzód na dupie szatana ma czelność i odwagę pojawiać się na moim terenie?
- Otóż to… Nie chciałbyś się mu odpłacić za nadobne? Pokazać, kto tu rządzi?
- Z cholerną przyjemnością…
- Ale bez pośpiechu, powoli. Mamy czas… I plan.
- Plan?
- Tak, plan. Pojutrze będzie tam wieczorem impreza. Nie chciałbyś się dołączyć? – zapytał Carlos.
- Dobrze. Ja i moja mała armia wchodzimy i robimy z nimi porządek… Ale jaki ty masz w tym interes?
    Z kieszeni białej koszuli wyjął zdjęcie pewnej kobiety, nie uchodziło uwadze, iż pięknej, o kręconych blond lokach spływających ku jej ramionom, i cisnął je rozmówcy. Diego łapczywie wertował kobietę wzrokiem z uśmiechem na twarzy zdradzającym jego nieprzyzwoite myśli.
- Ta piękna damulka jest w tym samym ośrodku.
- Że niby przypadkowa ofiara?
- Dokładnie. Tylko jest jeden problem.
- Jaki?
- Gliny.
- Och, tym się nie przejmuj. Wystarczy postraszyć odpowiednie osoby i nagle psy się spóźniają na miejsce zdarzenia, a śledztwo może się ciągnąć w nieskończoność. – Zapewnił go Diego.
- Wyśmienicie.
- A ty gdzie się zatrzymałeś?
- W tym samym hotelu co ta suka i ten, uwaga, cytuje, „wrzód na dupie szatana”.
    Zostawiając jedynie kilka kropelek chłodnego napitku na dnie szklanego naczynia, odstąpił swego miejsca, rzuciwszy:
- Do zobaczenia pojutrze.
- Sprzęt masz?
- Jak zawsze. – Odpowiedział Carlos
- Gdyby ci czegoś brakowało, wiesz gdzie mnie znaleźć.
    Ku uciesze Diega, C.G. zostawił na stole fotografię z ukazaną na niej blond pięknością. Aż skóra mierzła na myśl, o czym też ten stary wyga marzył uśmiechając się obrzydliwie, patrząc i wprost rozbierając ją wzrokiem.
    Wyszedł z lokalu i tuż po przejściu kilku kroków złapał jakąś starą, ledwo trzymającą się w kupie taksówę.
- Primavera Las Palmas, por favor.
    Upłynęło zaledwie kilka minut, kiedy znaleźli się pod hotelem. Carlos wysiadł z auta i wręczył napiwek taksówkarzowi.
    Zbliżając się do recepcji, kobieta imieniem Maria uśmiechnęła  się do niego.
- Witaj Charles.
- Cześć Maria. Masz przesyłkę?
- Oczywiście. – Schyliła się pod ladę i wyciągnęła walizkę, kładąc ją przed nim.
- O której kończysz? – dopytywał się.
- Dokładnie za kwadrans.
- Jeśli nie masz jakichkolwiek planów na dziś wieczór, to może wpadłabyś do mojego pokoju, co? Zabawilibyśmy się trochę, jak za starych dobrych czasów.
- Przyjdę na pewno. – Zapewniła go recepcjonistka, już w myślach odliczając sekundy do końca pracy.
    Odebrawszy od niej klucze, skierował się do windy. Pojechał nią na pierwsze piętro. Jego pokój był dokładnie pod pokojem Aleksa i Alicji.
    Bagaże oczekiwały go już w sypialni. Rzucił niedbale otrzymaną od seksownej recepcjonistki, Marii, walizkę i wszedł do łazienki.
    Szybko znalazł się pod deszczownicą, z której lały srebrzyste krople wody mieniące się i szklące, niczym kryształy we fluoroscencyjnym świetle.
    Woda zmywa grzechy. A owych wkrótce popełni wiele, toteż wody sobie nie żałował.
    Po ośmiu minutach wyszedł z spod prysznica i obwiązał się ręcznikiem w pasie. Chwilę potem ktoś zapukał do jego drzwi.
    Przez wizjer judasza zobaczył oczekującą przejścia przez próg Marie. Otworzył jej, a ona weszła do środka.
- Ładnie pachniesz. – Odezwała się pierwsza
- Pięknie wyglądasz.
    Stojąca przed nim kobieta lustrowała męskie, atletyczne, pokiereszowane licznymi bliznami po kulach ciało podchodząc powoli do niego bliżej. Założyła ręce na jego szyi i obdarowała go namiętnym pocałunkiem, on natomiast złapał ją za pośladki, podniósł do góry, przeszedł przez korytarz i skręcił w pierwsze drzwi po prawej, do sypialni. Oboje runęli na łoże i w ten oto sposób Carlos, który teraz nosił imię Charles miał zamiar spędzić całą noc.
    Robili to cztery razy z pięciominutowymi przerwami. Na piąty nie mieli już ani ochoty, ani sił. Jak na Charlesa wynik ten kwalifikował się do teczki o nazwie „Słabo coś mi poszło tej nocy.”
    Leżąca obok niego Maria sięgnęła do szuflady nocnej szafki stojącej przy łożu wyciągając z niej dwa kubańskie cygara. Leżeli tak przez dłuższy czas wypuszczając z ust dymne kółeczka, kiedy ciszę przerwał Charles:
- Pojutrze rozpęta się tutaj piekło. Nie przychodź wtedy do pracy.
- Zastanawiałam się właśnie, gdzie będziesz tym razem zabijał.
- Masz już odpowiedź.
- Kogo?
- Jennifer Gordon.
- Uuuu… Widzę, że tylko na grube ryby polujesz.
- Pewne rzeczy się nie zmieniają. 
    Narastające milczenie ogarnęło ich niczym czerń spowija chylący się ku końcowi dzień. Leżeli wypuszczając kłęby dymu z ust rozkoszując się nikotyną i samym smakiem. Totalny relaks. Przerwała go, niestety, Maria:
- Jak się w to wplątałeś?
- Nie mam pojęcia… To tak jakby w pewnym etapie życia urwał mi się film. Po prostu… Niczym za pomocą czarodziejskiego pyłku. Puff… i wszystko co było przed moją profesją zostało przechwycone przez otchłań podobną do czarnej dziury. Amnezja, powiedzmy .Wątpię, żebym był zdolny do odtworzenia tamtejszych wydarzeń…
- Kiedy to się zaczęło? – dopytywała się Maria
- Dobre pytanie… Mniej więcej po dwudziestym roku życia. Wtedy właśnie wszystko, co działo się przedtem w moim życiu przepadło. Nic nie pamiętam.
- I? Nidy nie starałeś się dowiedzieć cokolwiek o swoich korzeniach? O rodzinie?
- Nie. Podoba mi się to kim jestem teraz.  Uwolniony od jakiejkolwiek przeszłości, od jakichkolwiek więzi, które by mnie powstrzymywały…
- Powstrzymywały przed czym?
- Przed moim przeznaczeniem.
- A co jest twoim przeznaczeniem?
- Moja praca.
- Zabijanie ludzi?
- To dla ciebie jest tylko zabijaniem ludzi. – Oburzył się Charles. – Ty tego nie zrozumiesz…
- Może jednak daj mi szansę…
- Może jednak zostawię to dla siebie. – Uciął.
- Jak chcesz…
    Odwrócił się do niej plecami i postanowił zasnąć. Ona, podobnie jak jej kochanek, ugasiła cygaro w popielniczce i nakryła się pościelą po uszy. Zaraz potem zasnęli.
    Następnego ranka, kiedy się obudził, jej już nie było przy nim.
    Żadnego liściku, żadnej kartki… Po prostu zostawiła go jak gdyby nigdy nic. Zresztą, jemu to nawet pasowało.
    Tworzenie zbyt ścisłych więzi prowadzi tylko do zniewolenia. Miłość jest przekleństwem i błogosławieństwem zarazem. To zależy jedynie od punktu patrzenia. A jak wiadomo – punkt patrzenia zależy z kolei od punktu siedzenia. Tam, gdzie siedział Charles perspektywa na miłość była czymś, co należało w sobie wyplenić. Zupełnie jak jakieś chwasty, czy szkodniki zagrażające warzywom w ogródku. Cóż… Może słabe porównanie, ale przynajmniej trafne.
    Wstał, przeciągnął się i podniósł z ziemi zrzuconą walizkę. Położył na łóżku i otworzył ją poprzez wprowadzenie szyfru na elektronicznym panelu. Syk i szczęk poprzedzały rozwarcie walizki.
    W niej znajdował się Glock 17 z tłumikiem oraz z kilkoma zapasowymi magazynkami. W niższej, wysuwanej skrytce były ukryte urządzenia namierzające oraz pluskwy. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś zawiodło i sytuacja wymagałaby ich użycia… Poza tym, znajdowały się tam różne niespodzianki, na niespodziewane wypadki .Nie przewidywał jednak komplikacji. Wiedział, na co poluje i gdzie ofiara przebywa.
    Wystarczy czekać.
    Diego uderzy, a wtedy on odszuka dziewczynę w tym całym rozgardiaszu, który zapanuje.
    A wtedy… Wystarczy oddać taki strzał, aby wyglądał na przypadkowy. I koniec pierwszej części jego ważnej misji prowadzonej w imię wyższego dobra.

    Poprzedniej nocy…
- Zabić…?
- Tak.
- Nie mogę tego zrobić… - upierała się Jennifer
- Kochanie, dla mnie… nie ma już… żadnej nadziei… - większa pauza, odpoczął i ponownie podjął. - Gdybym mógł, sam bym… ze sobą… skończył. Gdybym tylko mógł…
    Chwilową cisze zakłócały jedynie dźwięki wydawane przez urządzenia, które podtrzymywały Maksa przy życiu.
- Zrozum, że… śmierć jest… czasem… wybawieniem. Wybawieniem… którego tak bardzo… teraz… potrzebuje.
- A twoi rodzice?
    Maks odwrócił wzrok, wlepiając go gdzieś w sufit.
- Byłbym teraz… dla nich… jedynie ciężarem. Wystarczy… odpiąć mnie… od tych urządzeń… - kontynuował z trudem. – Proszę cię.
- Nie mogę tego zrobić.
- Nie robiąc… tego skazujesz… mnie na większe… cierpienie! Nie… rozumiesz… tego!? Jedyne… czego pragnę… to śmierci! Rozumiesz!? Śmierci! – Usłyszawszy podniosły ton Maksa, Maksa który, nie zapominajmy, podłączony był do respiratora, Jennifer przeszedł zimny dreszcz. Przez chwilę pomyślała, że wstanie i przekona ją w jakiś inny, brutalniejszy sposób. On jednak leżał, dalej tylko od czasu do czasu mrugając. – Czego się… boisz? Że… prawo będzie… cię ścigać?
    Żadnej odpowiedzi.
    Jennifer wstała z krzesła i bez słowa skierowała się do wyjścia. Nie mogła już tego dłużej słuchać.
- Jennifer! Jennifer… dokąd… idziesz!? Zaczekaj!
    Ona pozostała niewzruszona na wołania Maksa. Wyszła na korytarz i skierowała się do windy.
Nie.
Lepsze będą schody. Windy są takie ciasne. Mało w nich miejsca.
„Schody. Trochę ruchu mi nie zaszkodzi.”
Przecinając korytarz, przechodziła obok państwa Packet’ów. Napotkawszy ich wzrok, nie odezwała się słowem. Skinęła tylko i szła dalej. Nie chciała z nimi rozmawiać. 
Nocne, wilgotne powietrze działało kojąco na jej stargane ostatnimi wydarzeniami nerwy. Niestety, niezbyt wystarczająco.
    Podążała wolnym krokiem po chodniku zroszonym wodą. Uliczne lampy mąciły w nim swój blask upodobniając go do dywanu wykonanego ze szczerego złota. Po lewej jak i prawej stronnie wyrastały kamienice, bloki i spółdzielnie mieszkaniowe. Gdzieniegdzie wtopione w ich szeregi zostały zwykłe, małe sklepy spożywcze, restauracje i piekarnie. Gdyby nie pozapalne światła w mieszkaniach sygnalizujące, że nie wszyscy śpią, można było odnieść wrażenie, iż Jennifer, niczym relikt przeszłości, jest jedynym człowiek w tym opustoszałym mieście.
    Można by było tak założyć… Oczywiście gdyby nie to, że jest już grubo po północy.
    Jedynym jej towarzyszem był wiatr dający o sobie znać cichym pogwizdywaniem wśród liści drzew poobsadzanych przy chodnikach.
    Po przejściu trzech przecznic znalazła się w pobliżu parku, którego sercem było duże jezioro z licznymi mostami i molem. Wokoło niego rozciągały się drzewa, a pod nimi porozstawiane zostały ławki. Teraz, o nocnej porze, mrok zwalczany był dzielnie przez stojące na straży światła dziennego latarnie sterczące tuż przy brukowym chodniku.
    Jennifer, przemierzając tamtejsze ścieżki, przypominała piękną zjawę w czarnym płaszczu trapioną licznymi grzechami popełnionym za życia. Pochylona, wpatrzona w chodnik, nie dostrzegała żadnego piękna i magii miejsca, w którym się znalazła.
    Będąc na łukowym moście przystanęła na jego środku. Wlepiła wzrok w tafle wody opierając się o barierkę.
    Nic, tylko cisza i zawodzenie wiatru targającego kosmyki jej włosów.
    Nie myślała o niczym. Nie miała na to sił. Miała ochotę na whisky, ewentualnie jakieś słodkie wino.
    W tafli wody zaczynały tworzyć się kręgi. Jeden, drugi, trzeci… Deszcz. Niebo rozpoczęło ronić hektolitry łez. Tym razem nie było gniewnych uderzeń piorunów. Nastało jedynie rozgoryczenie niebios.
    Lubiła deszcz. 
    Nie zważając na ulewę, ruszyła w stronę hotelu. Może będzie wino…
    Lubiła wino.
ROZDZIAŁ 7
    Ranek. Rześki, chłodny ranek. Słońce leniwie wynurzało się z wody przeganiając zalegający gdzieniegdzie mrok.
    Aleks, ranny ptaszek, harcował już w łazience. Dla niego godzina szósta to najwyższa pora, by wstać.
    Alicja to zupełne apogeum lenistwa i przeciwieństwo Aleksa. Gdyby mogła, przespałaby cały dzień, jadłaby ile wlezie, nic by nie robiła i znowu by spała. Na szczęście, chwała Bogu, zdarza się jej, że funkcjonuje jak normalny człowiek, a nie jak wampir wychodzący z trumny w nocy o blasku księżyca poszukując świeżej krwi.
    Gdy zakończył poranną toaletę, Aleks wrócił do sypialni wygrzebać jakieś przyzwoite ciuchy z walizki. Wydobył białe spodenki w niebieskie palmy oraz zwykłą hawajską koszulę.
Zegarek na jego lewym przegubie wskazywał 6.37.
Spojrzał na dziewczynę, która teraz leżała obserwują go.
- Już nie śpisz? – zapytał
- Nie. Jakoś nie mam ochoty.
- To do ciebie nie podobne… Jesteś chora?
- Nie, wszystko ze mną w porządku. Po prostu nie chce mi się spać i tyle. – Wstała i pomaszerowała do łazienki.
    Chwile potem do ich pokoju zapukała obsługa.
    Śniadanie.
    Aleks otworzył drzwi, a przez próg wjechał wózek wypełniony aromatami, od których kurczy się brzuch, a ślina cieknie rwącym potokiem. Ciemne pieczywo, kawa wyrzucająca białe obłoki, jajecznica z podsmażaną cebulką i kiełbasą, gorące parówki, tosty, pięć rodzajów soków owocowych i wiele innych cudowności czekających, by je wchłonąć. Wszystko to stało teraz w ich salonie.
    „Gdyby mogło tak być codziennie…”, rozmarzył  się Aleks.
    Zapełniwszy brzuch czymkolwiek się dało, pooglądali do jedenastej telewizję wylegując się na łożu po obfitym posiłku. Potem poszli na tyły kompleksu, gdzie był basen w kształcie ósemki o wielkich wymiarach. W jego środku znajdował się bar z alkoholami, a wokoło basenu stały porozstawiane leżaki. Mimo wczesnej pory, zrobiło się tutaj całkiem tłoczno.
    Do pory obiadowej Aleks i Alicja spędzili czas właśnie tam. Potem pojechali wynajętym samochodem do Havany.
    Cóż za wspaniałe miasto. Jeden dzień to za mało, żeby zobaczyć wszystko to, co warte jest zwiedzenia. Muzea, plaże, knajpy, kamienice, zabytki. Wszystko to żyło własnym, egzotycznym życiem. Oboje doszli do wniosku, iż jutro z rana przyjeżdżają tu ponownie, by nadrobić zaległości.
- Jutro wieczorem ma być impreza nad basenem. – Odezwała się Alicja w drodze powrotnej do Varadero
- Idziemy?
- Pewnie.
    Tego się obawiał. Aleks nie był typem człowieka zaliczającego się do tych „rozrywkowych”. Nie przepadał w czasach licealnych ani studenckich za wyskokami na miasto, do klubów, gdzie światła migotały w ciemności milionami refleksów tworząc efekt stroboskopowy. Zawsze w takich miejscach czuł się spięty, drętwy, co więcej, muzyka grana przez DJ’ów bazująca na wiecznie powtarzających się motywach typu „umca, umca” po prostu go drażniła. Jeśli chodziło o rozrywkę, to o wiele bardziej odpowiadały mu koncerty rockowe, na których, nawet jeśli słychać było nieliczne błędy gitarzystów, czy też innych członków zespołów, miało się świadomość, iż muzyka przez nich grana jest prawdziwa, żywa, odzwierciedlająca temperament muzyków.
    Alicja, jak na złość, to człowiek – disco. Sam Aleks zastanawiał się jak to możliwe, że pomimo tylu przeciwności, pomimo tak odmiennych charakterów są razem. I się kochają, jak mało kto się kocha. Wytłumaczeniem mogłoby być powiedzenie, iż przeciwieństwa się przyciągają, choć bardziej sensowna teoria, teoria według Alicji, brzmi o wiele bardziej przekonywująco. A mówi mianowicie o tym, że tam gdzie Aleks jest słaby, tam Alicja jest silna, a gdzie Alicja sobie nie radzi, tam radzi sobie Aleks i vice versa.
    Zapadł zmierzch, kiedy dojechali do hotelu, gdzie się zatrzymali. Podeszli do recepcji odebrać klucz do pokoju. Kobietę, która obsługiwała ich poprzednim razem zastąpiła inna, starsza pracowniczka o tak niemiłym wyrazie twarzy, jakby sama mimika chciała wykrzyczeć jak bardzo nienawidzi tego świata, tych wszystkich ludzi i w ogóle tego wszystkiego. A w szczególności ich.
    Szybko zeszli jej z oczu bojąc się, że zza lady wyciągnie rewolwer, ewentualnie strzelbę i zacznie do nich strzelać. Pewnie były takie przypadki.
    Byli zmęczeni. Od razu rzucili się na królewskie łoże i zasnęli ołowianym snem.
    Aleksa dręczyły całą noc koszmary. Widział w nich swoją żonę, Alicję. Biegli wzdłuż plaży, uciekali przed czymś. Strach w tym śnie był niemalże namacalny.
    Piach był zbrukany czerwienią. O Boże, to krew. Wszędzie trupy. Starsze kobiety, mężczyźni, dzieci, nastolatki. Oni wszyscy leżeli martwi. Oczy mieli otwarte, krzyczące ze strachu, wołające o pomoc. Zabici przez… no właśnie; kogo?
    Biegli dalej przeskakując ciała. Coś ich goniło, na pewno. Nie wiedzieli co, ale raczej dane było im się niedługo o tym przekonać.
    Nagle padł strzał. Mewy, posilające się oczami trupów lub innymi skrawkami gnijących ciał, na niespodziewany dźwięk poderwały się do lotu i przy akompaniamencie własnych wrzasków zasłoniły w całości niebo. Obejrzał się za siebie i zobaczył padającą Alicję. Nikogo prócz nich i trupów wyściełających piasek nie było. Szybko do niej podbiegł. Odwrócił ją na plecy i to co zobaczył zmroziło mu krew w żyłach. W jej oczodołach zamiast oczu wiły się robale wszelakiej maści. Większe, mniejsze, bardziej poskręcane, lub też mniej, o większej liczbie nóg, albo nie mających w ogóle. Kucając przy nieżywej żonie, doznał szoku, który wyrwał go z tego snu, pardon, nieziemskiego koszmaru. Z ust Alicji całą chmarą wyleciały na niego owady czarne jak noc i tak obrzydliwe, że stwierdzić czym one były po prostu się nie dało.
    Alicje, w środku nocy obudził krzyk męża.
- Kochanie, co się stało?
- Nic… Nic, to tylko… Tylko zły sen… - wydyszał.
- Wszystko w porządku?
-Tak, Chy… Chyba tak. – Jąkał się Aleks.
- Na pewno?
- Przecież powiedziałem, że tak. – Powiedział już nieco zirytowany.
    Przez całą noc nie zmrużył oka. Nie mógł. Sen był tak realny, że nie potrafił przestać o nim myśleć. Plaża, trupy, strzał, Alicja, robale w oczodołach… Cholera, koniec z jakimikolwiek używkami.
    „Moment, przecież ja nie pije, nie pale, a tym bardziej nie ćpam… Co jest, kurwa, grane!?” , pomyślał.
    Zasnął dopiero nad ranem.

    Nie tylko dla Aleksa noc była niespokojna.
    Jennifer ponownie udała się na odwiedziny Maksa. Było już ciemno, niebo było spowite przez grupą warstwę chmur, z których sączyła się mżawka. Jego rodziców nie zastała ani na korytarzu przed salą syna, ani w środku.
- Cześć. – Odezwała się Jennifer
    Maks milczał.
    Jennifer usiadła obok niego również niczym się nie odzywając. Nie obdarzył jej nawet spojrzeniem; wpatrzony w jakiś punkt na ścianie wydawał się nieobecny.
- Gdzie są twoi rodzice? – zapytała przerywając głuchą ciszę.
    Nic.
-Czemu nie chcesz ze mną rozmawiać?
    Znów brak odpowiedzi.
- Przestań mnie ignorować! – Krzyknęła Jennifer.
    On, niczym wykonany z wosku, ani drgnął. O tym ,że jest żywą istotą świadczyły nieliczne mrugnięcia powiek jak i unoszenie się klatki piersiowej.
- Na litość boską, powiedz coś!
- Prosiłem… cię o coś…
- Nie mogę…
- Możesz…
- Czemu nie poprosisz o to swoich rodziców?
- Oni tym… bardziej by… tego nie zrobili… - odpowiedział jej cichuteńko. – Kazałem im… się wynosić, byś ty… mogła spokojnie działać. Teraz… teraz jest idealny… moment. Nikogo tu nie ma. Na korytarzu też cisza. Nie widzę żeby ktoś… się przechadzał. Żadnych świadków…
- Maks, ty zasrany ośle, ja cię kocham… Wiem, że to by ci ukróciło męki, myślałam już o tym wcześniej, ale… Ja nie mogę tak po prostu cię zabić.
- Przecież nie… zabijasz mnie tak… po prostu. Oddajesz mi przysługę. Nigdy nie będziesz… morderczynią. – Przerwał na chwile, odpoczął, po czym kontynuował. – Powiedziałaś, że mnie kochasz. Jeśli się… kogoś kocha, trzeba być… trzeba być gotowym do poświęceń. Trzeba umożliwić kochanej osobie być… wolnym. Dla mnie… wolnością będzie… śmierć. Proszę cię, kochanie, nie… zniewalaj mnie. Nie więź mnie… na tym świecie. Wierzę w… w życie poza grobowe. Wierze w Boga… I wierzę, że… po śmierci się spotkamy… tam, na górze. Obiecuję, że… będę na… ciebie czekał… Tylko jednego chce… Wolności… - Zmęczył się.
    Jennifer, zupełnie osłupiała, siedziała na skraju łóżka wpatrzona przed siebie. Serce jej ścisnął chłód, po policzkach spływały łzy. Co chwila ocierała mankietem rękawa spuchnięte oczy i milczała. Przetwarzała wszystko, co usłyszała, analizując, szukając sensu. Doszła do wniosku, że Maks ma rację. Przecież sama o tym myślała. Dotychczas powstrzymywała ją miłość, bezgraniczna miłość, najgorsza z możliwych.
    Trzeba skrócić jego męki, tak jak to robi myśliwy z dogorywającymi zwierzętami.
- Dobrze. – Powiedziała w końcu. – Zrobię to.
- Wystarczy… odłączyć mnie… od respiratora. Nie poczuje… bólu. Po prostu… zasnę.
    Wstała, obeszła łóżko i stanęła przy respiratorze.
- Jesteś tego pewny?
- Jak niczego innego… w moim życiu.
- Słodkich snów, kochanie… - to były ostatnie słowa jakie usłyszał Maks. Stojąc przy respiratorze, odłączyła jeden przewód, po czym rzuciła tylko okiem w stronę Maksa i skierowała się do wyjścia.
    Na jego twarzy malowało się zadowolenie. Żadnego bólu, żadnego cierpienia. Szczęście i ulga z niego promieniowały, jak słońce chowające się pod kołdrę horyzontu. Zatrzymawszy się w progu, spojrzała na niego i rzuciła:
- Żegnaj.
    Lecz dusza Maksa, zupełnie niczym te słońce, zapadło w głęboki, nieprzerwany i wieczny sen. Był u swojego Boga, w swoim niebie, wolny, szczęśliwy, wyrwany z łańcuchów cierpienia i bólu, uwolniony z brzemienia jakim było życie. Na wieki wieków…
    Lekarze, otrzymawszy wiadomość z jego pokoju przesłanych z różnych urządzeń, przybiegli do niego, aby go ratować. Nic nie pomogło. Zmarł. Ale przynajmniej, co najważniejsze, szczęśliwy.
    Jennifer szybko się ulotniła. Nie widziała biegnących lekarzy Maksa, więc i jej nikt nie mógł widzieć. Udała się prosto do swojego hotelu. Spakowała się i nazajutrz wyleciała z Paryża. Następnego dnia była już w Stanach Zjednoczonych.
    Nie poszła do pracy. Musiała odpocząć. Zadzwoniła do Alana i poinformowała go, że nie będzie jej przez miesiąc. Wyjechała do domu swoich rodziców w stanie Connecticut. Urocze ranczo, całkiem dobrze zachowane i ulokowane z dala od cywilizacji.
    Jej rodzice – Mady i Harry – już nie żyli. Ojczym zmarł, kiedy była nastolatką, biologicznego zaś nigdy nie poznała. Matka, natomiast odeszła z tego świata kilka miesięcy temu.
    Harry z pewnością nie zasługiwał na miano ojca roku. Nigdy. Hardy, nieubłagalny, surowy, na nic nie pozwalający i w rządach, jako głowa rodziny, apodyktyczny, budził wtedy w nastoletniej Jennifer nie tyle respekt, co strach.
    Miał w domu swój rewir. Rewir, z którego tylko on mógł korzystać, gdzie tylko on mógł przebywać. A był nim fotel stojący w salonie, imitacja niby tronu królewskiego, w którym czuł się zapewne jak prawdziwy pan i władca. Jennifer pamiętała cóż mogło grozić za przekroczenie wytyczonych granic wspomnianego rewiru, oj pamiętała. Raz siadła, a potem siąść już nigdy się nie odważyła, co więcej, przez kolejny miesiąc siadać nie siadała w ogóle.
    Mady to była kobieta z wyglądu bardzo krucha. Wydawać by się mogło, że gdyby zawiał jakiś porządniejszy wiaterek, ona poleciałaby wraz z tym podmuchem.
    Ale to tylko pozory.
    Wewnątrz była istnym przeciwieństwem wyglądu zewnętrznego. I przeciwieństwem Harry’ego. Silna, wyrozumiała, pracowita, o złotym sercu stanowiła dla Jennifer jakoby ostoję bezpieczeństwa i filar wsparcia, na którym zawsze mogła polegać. Zawsze. Wiele razy stawała w jej obronie, dzielnie, niczym lwica broniąca swych małych, tylko że nieraz i jej się dostawało. Dostawało się właśnie za to, że sprzeciwiła się woli pana i władcy.
    Pomimo tych różnych wad, Jennifer odczuwała silną więź łączącą ją z matką jak i z ojczymem. Kochała ich, a rodzice, przynajmniej Mady, choć nigdy nie wątpiła, że też i Harry, kochali i ją. Przecież była ich dzieckiem, a przynajmniej dzieckiem Mady, więc jako takim uczuciem darzyć ją musieli, prawda?
    Dom, mimo pełnego umeblowania, świecił pustką; przypominał dom strachów, opuszczony i nawiedzony. Oczywiście dla kogoś obcego. Dla Jennifer stanowił oazę spokoju i odosobnienia, strefę ciszy i bezpieczeństwa, gdzie mogła się schować przed zewnętrznym światem i czuć się zupełnie jak w łonie matki. Przytulnie. Przede wszystkim przytulnie.
    Miała tutaj wszystko czego potrzebowała, toteż nie zamierzała się stamtąd wychylać przez najbliższy miesiąc. Lub więcej… To zależy ile czasu zajmie jej dojście do siebie.
    Wmówi sobie jeszcze raz, że tak musi być i koniec. I to zadziała. Może… W przypadku śmierci matki zadziałało. Dlaczego miałoby być inaczej teraz?

Aleks wyglądał koszmarnie. Oczy całe przekrwione, a pod nimi worki świadczące o źle przespanej nocy.
    „Zimny prysznic. Zimny prysznic zawsze pomaga… Zawsze.”
    Strumienie zimnej wody przebudziły go lepiej niż jakakolwiek kawa czy energetyk.
- Kochanie, odpuścilibyśmy może sobie dzisiaj wyjazd do Havany, co? – zapytał z nadzieją.
- Koszmarnie wyglądasz. - Zauważyła Alicja. – Tak, lepiej będzie jak zostaniemy. Jeszcze mi gdzieś po drodze zasłabniesz. Idź się połóż, pośpij trochę, żebyś miał siły na dzisiejszą imprezę.
- Kocham cię.
    Wrócił ponownie na łóżko i opatulił się pościelą po same uszy. Poduszka okazała się taka miła, miękka, przyjemna, a głowa niewyobrażalnie ciężka niczym kowadło. W pokoju działa wentylacja; zbawienny chłód sprawiał, iż oczy same mu się zamykały. Z sekundy na sekundę mgła przed nimi była coraz to gęstsza, aż w końcu spowiła go całkowita senność. Tym razem nic mu się śniło.

    Wylegując się na leżaku nie spuszczał z oczu swojej ofiary pływającej w basenie ani na sekundę. Bacznie ją obserwował.
    Czekał. Musiał się dowiedzieć, gdzie jest jej pokój. Bardzo ważne jest aby przedsięwziąć wszelkie kroki gwarantujące powodzenie zlecenia. Byłoby prościej uzyskać niezbędne informacje prosto od Marii, oczywiście gdyby nie zapadła się pod ziemie jakby nigdy nic. Zresztą, poradzi sobie i bez niej. Co się z nią stało, nie obchodziło go. Jest dużą dziewczynką. Z pewnością potrafi sama o sobie zadbać. Zresztą, do kogo miał mieć pretensje? Przecież sam jej kazał nie przychodzić do pracy. Palant.
    Nareszcie wyszła. Podeszła do swojego leżaka, wzięła do ręki ręcznik, wsunęła na stopy klapki i poszła w stronę hotelu. Trzeba się zbierać.
    Ruszył za nią. W holu na dobrą sprawę winda była zajęta, poszła więc schodami.
Za nią. Nie może stracić jej z oczu. Nie musiał trzymać się na dystans. Był pewien, że niczego nie podejrzewa. Szedł kilka stopni za nią. Dotarli na drugie piętro. Ona skręciła w lewo, on natomiast, żeby nie wzbudzić podejrzeń udał się w prawo. Kroczył powoli i odwrócił się w momencie, kiedy kobieta zamykała za sobą drzwi. Zdążył zapamiętać które to były. Stanął przed oknem na końcu korytarza czekając przekonany, iż zaraz wyjdzie z powrotem. Nie mylił się. Kilka minut później znów usłyszał trzaśnięcie drzwi, a kiedy ponownie się odwrócił widział ją schodzącą schodami w dół.
    Drzwi nie były zamknięte. Czyżby ktoś tam został? Przystanął pod nimi nasłuchując. Cisza. Żadnego dźwięku telewizji, żadnych kroków, nic. Pchnął je mocniej. Może po prostu zapomniała je zamknąć lub… ma zamiar za chwilę tu wrócić. Trzeba się śpieszyć! Rozmieszczenie pokoi powinno być takie same, albo zbliżone, więc sypialnia, gdzie z pewnością mieli bagaże znajdowała się na prawo. Miał rację. Przeszedł ostrożnie przez wejście i… już wiedział dlaczego drzwi pozostały otwarte. Ktoś tu spał!
    „Tylko spokojnie… I cicho…”
    Na obręczy zasłon łoża wisiała czerwona suknia z paskiem ze spinką w kształcie czarnego kwiatu róży. Pewnie na dzisiejszą imprezę. Cóż, jeśli chodzi o gust to trzeba było przyznać, że miała nienajgorszy. W niej będzie się prezentować zachwycająco. Nawet na jej własnej ceremonii pogrzebowej będzie pasować jak ulał.
    Cichutko, na palcach zbliżył się do niej. Sięgnął dłonią do kieszeni i wyciągnął malutkie, nierzucające się w oczy urządzenie. Przyczepił je do czarnego kwiatu w miejscu, gdzie nie było ono widoczne. Wśród bagaży dostrzegł również małą, gustowną torebkę. Dla pewności wrzucił też i tam. Ostrożności nigdy za wiele.
    Delikatnie, na palcach przesuwał się w kierunku drzwi. Kilka kroków… Tyle go dzieliło, żeby się stamtąd wydostać. Jeszcze trochę i…
    „Boże, co za ulga!”
    Stał teraz z powrotem na korytarzu. Nikt się nie zbliżał, nikogo nie było. Idealnie.
    Ruszył szybszym krokiem prosto na pierwsze piętro, do swojego pokoju. W sypialni, z walizki wydobył małe urządzenie, wielkości komórki z dotykowym wyświetlaczem. Włączywszy je, na ekranie ukazała się mapa pokazująca jego położenie oraz dwa migające czerwienią punkciki.
    Odbiornik GPS.
    Gotowe. Teraz wystarczyło czekać do wieczora. Znajdzie ją bez problemu.

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.pl