Forum dla zdolnych pisarzy

Forum powstało z myślą o rozwijaniu talentu uzdolnionych pisarzy.

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Moda

#1 2015-02-26 01:52:10

xxkrystian6xx

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2014-05-18
Posty: 8
Punktów :   

POMYŁKA ROZ. 14,15,16

ROZDZIAŁ 14
- Kula przeszła na wylot… Wyjdziesz z tego. Uwaga, teraz może zaboleć… Zaciśnij mocno zęby i bądź dzielnym chłopcem. - Przelała przez ranę czysty spirytus i włożyła w nią palącą się zapałkę. Momentalnie, z dwóch otworów w ciele buchnął ogień, po czym zniknął równie szybko jak się pojawił.
    C.G z bólu zacisnął zęby tak mocno, że aż trzeszczały, pojękując i sycząc, niczym przypalana kobra.
- Już po wszystkim, żołnierzyku. – Oznajmiła Maria.
    Założyła opatrunek na silnie zdezynfekowaną dziurę po kuli i pogładziła pacjenta po policzku, po czym wstała usadawiając się na jednym z foteli.
- Co teraz? – zapytała.
- Dopadniemy ich.
- Jak?
- O to się nie martw. Mamy czas. Nie uciekną nam daleko.
- Obyś się nie mylił…
- Zaufaj mi.
    W kieszeni jego spodni zaczęła wibrować komórka. Sięgnął po nią prawicą spoglądając na ekran, a zobaczywszy kto do niego się dobija, mina jego zrzedła i spochmurniała.
    „Tylko jego brakowało…”
- Tak, szefie?
- Martwa?
- Wystąpiły pewne komplikacje…
- Komplikacje!? – Wrzask zwrócił uwagę Marii.
- Spokojnie, ona teoretycznie jest martwa…
- Teoria mnie gówno obchodzi! Dla mnie liczy się praktyka, kurwa, rozumiesz!? Przeliterować ci to?!
- Rozumiem.
- Lepiej się pośpiesz z robotą, bo jeśli się nie wywiniesz zadowalająco, poślę tam kogoś lepszego, kto pozbędzie się zarówno tej suki, jak i ciebie!
- Rozumiem.
Rozłączył się i cisnął telefon w cholerę.
Ten skurwysyn mu groził! Jemu, bojownikowi o zwycięstwo dobra nad złem. O nie, nie, nie… Tak być nie może. Miarka się przebrała; najpierw ta suka, potem ten kmiot. Oboje będą cierpieć… Będą cierpieć w imię Boga! Tym razem wypije nie własną, lecz ich krew. Dużo krwi. By zjednoczenie wreszcie się dopełniło…

    Zatrzymali się na podjeździe garażowym obszernego bungalowu o ścianach koloru żółtego, u spodu wyłożonymi jasnymi kamieniami i płaskim dachem, pełniący funkcję tarasu, na którym widoczne były fragmenty wystających zza murka mebli ogrodowych.
    Alicja wyskoczyła z samochodu, a zaraz w jej ślad poszedł Aleks, razem przystając przy drzwiach, za którymi siedział ranny i roniący wciąż krew Juan. Alicja otworzyła je, Aleks natomiast pomógł mu się wygramolić z środka, po czym wziął go pod ramię i tak oboje, jeden podtrzymując drugiego, doczłapali do drzwi frontowych wciśniętych pomiędzy podtrzymujące daszek dwie obrośnięte zielenią kolumny. Alicja jęła raz za razem wciskać guzik dzwonka domowego wywołując donośne „ding - dong” , a żeby przynaglić gospodarza, tłukła nachalnie w drzwi aż się trzęsły, do momentu, gdy wreszcie dobiegły jej uszu zbliżające się kroki i czyjeś wołanie mówiące niespodziewanym gościom, że już idzie i po cholerę komu taki pośpiech. Odryglował wrota i zanim właściciel stojący w drzwiach cokolwiek powiedział, Juan go uprzedził:
- Antonio, potrzebuję pomocy…
- Boże jedyny, co ci się stało!?
- Długa historia.
- Wchodźcie, wchodźcie.
    Osiwiały w całości mężczyzna, wyglądający na mniej więcej pięćdziesiątkę lub więcej, o twarzy pooranej zmarszczkami i zielonych, podwójnie powiększonymi przez okulary oczach pomógł Aleksowi biorąc pod ramię Juana z drugiej strony.
- Tędy! – rozkazał.
    Przecięli urocze patio i weszli do gabinetu wyglądającego na lekarski.
- Połóż się tutaj.
    Juan rozłożył się na stojącym na środku łóżku i odezwał się:
- Dostałem kulkę…
- Widzę, nie pierwszy raz zresztą. Słyszałeś może czymś takim jak kamizelka kuloodporna? Jest przecież u mnie jedna! Dlaczego nigdy jej nie bierzesz?
- Wyjmij ją ty rzesz wreszcie!
- Już, moment…
    Staruszek chwycił koszulę i podarł ją z taką wprawą i siłą, że można było pomyśleć, iż nic innego w życiu nie robił. Przysunął bliżej wózek z różnymi ostrymi narzędziami i podszedł do jakieś szuflady wyciągając z niej nieznane Aleksowi i Alicji płyny oraz strzykawki.
- To może być nie przyjemne. Wy dwoje lepiej wyjdźcie stąd i odpocznijcie sobie gdzieś u mnie. Czujcie się jak u siebie. – Uśmiechnął się do pary staruszek.
    W patio były schody prowadzące na dach. Skorzystali z nich, by legnąć na dwóch z czterech wygodnych fotelach otaczających mały, okrągły, szklany stolik na kawę. Wcześniej jeszcze, biorąc sobie głęboko do serca słowa „czujcie się jak u siebie”, zahaczyli o kuchnie Antonia i, wyszperawszy z lodówki dwie puszki zimnej, orzeźwiającej coli, siedzieli teraz w blasku popołudniowego słońca omiatani przyjemnym wietrzykiem siorbiąc raz za razem chłodny napój w niemal zupełnej, pochłaniającej prawie wszystko ciszy, jedynie w oddali przerywanej co jakiś czas krzykami mew.
    Ponoć mewy to kobiety, które utraciły w morzu swoich ukochanych i teraz, w wiecznym nieszczęściu i niespełnieniu, nawołują umiłowanych przez nie mężów do powrotu z żeglugi. Czy to nie straszne, jak miłość potrafi łudzić nas nadzieją wymarłą, a mimo to żywą?
    Siedzieli tak w milczeniu zatopieni w bezkresie myśli, zakopani głęboko w kontemplacji rozważając, analizując, przemyślając. Ona i on zadawali sobie te same pytania: dlaczego akurat oni? I najistotniejsze; czy przeżyją?
- Wyjdzie z tego. Cały zdrów i posklejany jak trzeba.
    Wzdrygnęli się nieco usłyszawszy radiowy głos starca, który pojawił się bezszelestnie siadając wraz z nimi na jednym z foteli. Kompletnie stracili poczucie czasu.
- To dobrze. Śpi?
- Tak, śpi, seniorita…?
- Alicja, a to mój mąż Aleks.
- Antonio. Niezmiernie mi miło.
- Nam również. – Odparła.
- Widać, słychać i czuć na kilometr, że macie niemałe kłopoty, prawda?
- Owszem, niemałe. Musimy uciekać do Polski.
- Nic z tego. Po tej masakrze w Primavera Las Palmas, o której tak huczą non stop w wiadomościach założyli blokadę. Nikt stąd się nie wydostanie dopóki nie złapią sprawców.
- Bez jaj! – Krzyknął milczący do tej pory Aleks. – Przecież biuro podróży, w którym wykupiliśmy wakacje musi interweniować.
- A jakie to biuro?
- World Explorer.
- To, co ogłosiło całkowite  bankructwo i upadek z powodu długów?
- CO?! – Krzyknęli jednocześnie Alicja i Aleks nie dowierzając w to, co usłyszeli.
- Przykro mi, ale wygląda na to, że zostaliście tu goli i wesoli…
- Kurwa… - podsumował Aleks.
- Dla was to mało powiedziane. – Dołączył się głos Juana dobiegający już ze szczytu schodów. Żaden stopień nie dał o sobie znać jakimkolwiek odgłosem. Wyłonił się zupełnie jak duch z nicości, tak jak wcześniej Antonio.
- Już po spaniu? – zapytał Antonio.
- Gdybym tylko mógł. Cała okolica po ranie dziwnie pulsuje.
- To minie, nie martw się.
- Nic nie powiedział nam pan o sobie, prócz imienia. - Zaczęła Alicja
- Co tu dużo gadać…
- To mój ojciec. – Odpowiedział Juan za staruszka.
- Lekarz?
- Tak. – odpowiedział uśmiechnięty Antonio.
- Dlaczego zatem mówisz mu po imieniu? – zwróciła się Alicja do Juana.
- Bo to mój przybrany ojciec…
- I wszystko jasne…
- Rodziców nie pamiętam. Zaadoptował mnie, kiedy jak jeszcze miałem coś ponad dziesięć lat, uciekłem z domu dziecka i zagubiony, nie widząc gdzie w ogóle jestem usnąłem pod pierwszymi lepszymi drzwiami. Szczęściem te drzwi należały do Antonia. Potem, najnormalniej w świecie, adoptując mnie z domu dziecka, z którego uciekłem dał mi normalny dom. Ot, cała historia.
- Naprawdę, urzekająca - podjął Aleks. – Ale ludzie, musimy się jakoś stąd wydostać!
- On mi nie da spokoju, prawda? – zapytała Alicja wpatrując się w Juana.
- Raczej nie.
- Może ambasada Polski?
- Odpada!
- Czemu?
- Przykro mi, ale nie mogę w to zamieszać FBI. To, co ja robię tutaj nie może wyjść po za naszego kręgu, rozumiesz?
- Przecież nic byśmy nie powiedzieli. – przekonywała go Alicja.
- Nie wypuściliby was. Oddaliby was lokalnym władzom jako świadków. Wtedy na pewno puścilibyście parę z ust.
- Ale…
- Nie! Musimy to zakończyć tu! Razem! Już mogę poświęcić moją długą pracę i go zabić odcinając się od źródła jego zleceniodawców. Ale WY musicie MILCZEĆ, rozumiecie?
    Aleks spojrzał na Alicję. Po twarzy Aleksa rozpoznała, że mu się to nie podoba.
- Rozumiemy. – Podjęła w końcu Alicja.
- Jak chcesz to w ogóle zakończyć?
- Mam plan. Antonio, mam nadzieję, że nie robiłeś żadnych remontów w garażu?
- Oczywiście, że nie.
- To dobrze. Teraz posłuchajcie…
ROZDZIAŁ 15
- Cholera, ale piecze…
- Przez jakiś czas będzie. Charlie, jakie jest twoje prawdziwie imię?
- Charlie.
- Nadal mi nie ufasz?
- Nie w stu procentach.
- To w ilu?
- W dziewięćdziesięciu.
- To i tak dobrze….
- Prawda?
    Wyszli z willi i wsiedli do Hyundai’ a Charlesa. Przyczepił do uchwytu na komórkę odbiornik GPS pokazujący dwie kropeczki; jedna była dalej od drugiej, a to znaczy, że torebkę musiała gdzieś zostawić, albo, co gorsza, zmieniła ubiór. Lub jedno i drugie.
- Kto zlecił ci morderstwo?
- To pytanie mieści się w tych dziesięciu procentach zarezerwowanych dla nieufności.
- Oczywiście.
    Uruchomił silnik, a Maria zwróciła uwagę na wskaźnik pokazujący ilość benzyny w baku. Rezerwa. Jak miło.
- Chyba musisz zatankować.
- Chyba tak.
    Zatrzymali się przy najbliższej stacji benzynowej. Charles wyszedł zatankować, Maria natomiast pozostała w samochodzie. Czekała. Wreszcie odłożył pistolet służący do wlewania paliwa na swoje miejsce i poszedł zapłacić za benzynę. Teraz była wyśmienita okazja. Chwyciła jego leżący pod zapalniczką samochodową telefon z pękniętym wyświetlaczem i zaczęła w nim szperać. Rozpoczęła od spisu połączeń. Zaznaczyła pierwszy od góry ostatnie połączenie szybko zapisując dany numer w swojej komórce. Nadal jednak nie wiedziała jak facet, z którym wcześniej Charles rozmawiał ma na imię, o nazwisku już nie wspominając… Był jedynie numer. Jednak lepsze to niż nic.
    Gdy wyłonił się za rozsuwających się drzwi, Maria szybko odłożyła telefon na swoje miejsce, on zaś ponownie znalazł się za kierownicą.
- Ruszamy!

    Juan patrzył w ekran komórki z niepokojem, jak położenie telefonu Marii zbliżało się do ich miejsca. Trzeba działać. Nie ma ani chwili do stracenia.
    Zbiegł na dół, przeszedł przez drzwi  na lewo od tych prowadzących do gabinetu, w którym Antonio wyciągnął mu kulkę, i znalazł się w pomieszczeniu wielkości salonu. Był to garaż, gdzie na ścianach wisiały różne akcesoria oraz narzędzia. Na jednej z ścian wisiała obszerna szafa. W niej znajdowała się mini zbrojownia zabezpieczona kratami, już otwarta poprzez wprowadzenie kodu na klawiaturze przytwierdzonej do drzwiczek.
- Gotowi?
- Tak – odpowiedział Aleks wraz z Alicją.
- Ty staruszku lepiej stąd wyjedź.
- Juan, obyś tylko nie narobił zbyt dużego bałaganu, chłopczę, proszę cię!
- Postaram się. A teraz marsz mi do samochodu. Zaraz tu będą!
    Wyszedł na tyły i po niedługim czasie wszyscy w środku usłyszeli warkot uruchomionego dopiero co silnika, który zaczął się już powoli oddalać.
- Zadzwonię do niej – powiedział Juan.
    Wybrał numer do Marii i czekał aż odbierze.
- Żyjesz? – zapytała ironicznie.
- Na to wygląda. A jak tam twój kochaś? W porządku?
- W jak najlepszym. Czemu dzwonisz?
- Dlaczego? – odpowiedział jej pytaniem.
- Kocham go…
- Nie zakochujesz się tak łatwo. Znam cię już od dłuższego czasu.
- Jak widzisz, nie wystarczająco długo.
- Jak mogłaś się zakochać w kimś takim?
- Miłość jest ślepa.
- I głupia.
- I głupia. – Zgodziła się z nim.
    Chwila milczenia.
- Dlaczego dzwonisz?
- Nie jest jeszcze za późno… - zaczął niepewnie.
- Niestety, Juan. Jest.
- Jeśli tak uważasz…
- Juan…
- Tak?
- Żegnaj…
- Żegnaj.
    Już prawie odłożył słuchawkę, kiedy znów przyłożył ją do ucha.
- Maria, jesteś tam jeszcze?
- Tak. Chciałeś jeszcze coś powiedzieć?
- Zapytać.
- Wal.
- Czy to ma coś wspólnego z pomarańczami w Brazylii?
- Tak, Juan. Ma. Ma dużo wspólnego.
„Dzięki Bogu, Juan… Dzięki Bogu.”, powtarzała w myślach Maria dziękując Stwórcy za to, iż obdarzył Juana jako taką bystrością.
- Tylko tyle chciałem wiedzieć. Żegnaj.
- Żegnaj.
    Rozłączył się i schował telefon do kieszeni.
- Pomarańcze w Brazylii? – Zapytał Aleks zdezorientowany.
- Tak. To dość długa historia. Nie mamy czasu, niedługo tu będą. Wiecie jaki jest  plan. Uda się.
- Oby… - dodała Alicja, trochę drżącym głosem. Wypełniało ją coś w rodzaju zimnej, lodowej gałki ekscytacji wymieszanej z ekstraktem strachu i polewą niepewności. Lód nie najgorszy, aczkolwiek jadała lepsze. Cóż, trudno się jej dziwić. Koniec końców odgrywała w tym przedstawieniu, można by rzec, kluczową rolę.
    Przebrała się w ciuchy po byłej żonie Antonia; długie, białe przewiewne spodnie, ciut za duże, i ciemnogranatową elegancką koszulę również o numer za wielką. Aleks natomiast, ubioru nie zmienił od momentu opuszczenia hotelu Primavera Las Palmas. Bardzo lubił swoje krótkie, szare spodenki z dziesięcioma kieszeniami, niebieską flanelową koszulę i białe trampki, które właściwe zamiast białego miały kolor niemalże czarny.

- Kto to był?
- Juan. Ten który cię w willi postrzelił.
- Czego chciał?
- Pożegnać się.
- Jakże miło z jego strony.
- Prawda?
    Nie pozostało im dużo drogi do przebycia. Dystans z chwili na chwili, z metra na metr malał. Już za chwilę powinno się to zakończyć.
    C.G’a martwiła tylko jedna kwestia. Ostatnio na drogach pojawiło się dużo radiowozów. Glinami przecież miał się zająć Diego, nie byłoby dobrze, gdyby zmaścił sprawę. Bardzo nie dobrze.
    Maria, zupełnie jakby myślała w ten sam sposób co C.G, zauważyła:
- Dużo radiowozów się po ulicach kręci.
    Przemilczał to.
„Cholera, jak Boga kocham, coś poszło nie tak…”, pomyślał.
- Zadzwonię do Diega…
    Sięgnął po telefon i zadzwonił do swojego przyjaciela.
.    .    .
    Zalegającą ciszę, która była przerywana jedynie przez irytujące brzęczenie much, zakończyła komórka wibrująca natarczywie w kieszeni czarnych garniturowych spodni przebitych bladą poświatą promieniującego wyświetlacza. Brzęczała i brzęczała i brzęczeć nie przestanie, bo jej właściciel raczej już jej nie odbierze. Ani dzisiaj, ani jutro ani nigdy. Cóż, taki los.
    Odebranie telefonu było niemożliwe, bo, powiedzmy, miał po prostu pecha, ogromnego pecha, ściślej rzecz ujmując. Polegał on mianowicie na tym, iż zadawał się z tymi, z którymi zadawać się nie powinien, choć nigdy by nie przypuszczał, że znajomość z Carlosem, znajomość całkiem dyskretna, może mu grozić. Fakt pozostaje faktem. Za tą właśnie znajomość musiał ponieść karę. Surową karę.
    Nieszczęście. Straszne nieszczęście.
     Ale i tak stałoby się to prędzej czy później. Od początku był już zapisany na straty. Od samego początku.
    Jakże smutna była jego pozycja. Pod ścianą, w swoim gabinecie, gdzie spędzał wolny czas paląc cygara, ćpając, przeliczając forsę, lub po prostu oglądając świerszczyki, leżał sobie w groteskowej pozycji z kulką we łbie z zamkniętymi oczyma i ustami wykrzywionymi w grymasie uśmiechu. Zabawne.
    Fotel, na którym zazwyczaj uwalał swoje cztery litery był zajęty przez innego mężczyznę, zupełnie wyróżniającego się wyglądem od kubańczyków. Na pewno Europejczyk z twarzą o ostrych rysach, z krzaczastymi brwiami, zimnymi, szarymi i przenikliwymi aż do szpiku kości oczyma i wąsami.
    Z nogami położonymi na blacie biurka, paląc i rozkoszując się cygarem spoglądał na komórkę ze stoicką cierpliwością.
    „Cholernie dobre te cygara…”, wychwalał wypalany wyrób wypuszczając kłęby dymu.
    Kiedy komórka wibrowała, jemu została już końcówka do wypalenia. Ugasił peta w szklanej popielniczce, wstał, podszedł spokojnym krokiem do leżącego przy ścianie ciała i wyciągnął brzęczący telefon z kieszeni czarnych spodni.
    Ekran wyświetlał imię Carlos.
    Odebrał połączenie, po którym on pierwszy się odezwał:
- Halo?
- Diego, co to ma znaczyć!? Miałeś się zająć glinami, a co ja widzę?! Na ulicach się od ich aż roi! Diego? Jesteś tam?
    Milczenie.
- Diego? Halo! Diego?
    Zakończył połączenie z nijakim Carlosem, bo już wiedział z kim tak naprawdę rozmawiał. Doskonale. Wybornie. Wystarczy tylko teraz namierzyć jego komórkę. I tyle.
.    .    .
    „Coś jest nie tak…”
- W porządku?
- W jak najlepszym – skłamał Charles.

    Zatrzymali się niedaleko stąd. Pewnie zostawili samochód przy innym domu lub na innej ulicy, by nie wzbudzać podejrzeń ani nie ściągać na siebie uwagi. Rozsądnie. Tyle, że oni nie wiedzą, że on ich widzi. Dokładnie wie w jakiej odległości są. W tej chwili poruszają się znacznie wolniej niż poprzednio. Idą. Powoli ale idą.
    Punkcik na ekranie jego smartfona oznaczający Marie zboczył z kursu prowadzącego prosto do domu Antonia.
    Rozdzielają się?
    Nie miał pewności.
    Podszedł z drugiej strony dachu, na którym teraz stał i patrzył przed siebie wyszukując celu. Nic.
    Słońce powoli przesuwało się po błękitnym bezchmurnym niebie w stronę zachodu oślepiając Juana. Z drugiej strony domu, gdzie znajdował się uroczy ogród było wiele miejsc do ukrycia. Zerknął ponownie na komórkę. Nie, nie mogła się tu schować. Jest w pobliżu, lecz jeszcze nie na placu. Dużego placu, psia krew!
    „Na pewno się rozdzielili...”
    „Wiedzą, że ja wiem, gdzie są? Nie… raczej nie…”
    Z dołu usłyszał krzyk i strzały. Szybko się odwrócił, a tuż za nim rozprysły się kule o murek dachu.
    Było blisko.
    „Cholera, jednak wiedzą!”
    Przykucnął i szybko ponownie zerknął na wyświetlacz. Ta suka jest już na placu. Wychylił się mierząc z góry pistoletem, ale nic nie widział, bo słońce grało na jego niekorzyść.
„Cholera by to wzięła!”
    Znowu chybienie o milimetry. On natomiast na oślep oddał strzały aby ją wystraszyć. To musiała być Maria. Tylko ona tak beznadziejnie strzelała.
    Znów strzały z dołu.
    Puścił się pędem pochylony ku schodom prowadzącym na dół, na patio. Przystanął przy barierce u szczytu i zlustrował szczegółowo pole widzenia. Adrenalina, która w nim aż wrzała spowodowała wyostrzenie się zmysłów, szczególnie wzroku, dostrzegającego teraz niebezpieczeństwo znacznie lepiej niż zwykle.
    Pusto.
    Strzały. On jest w innej części domu, ona natomiast może być w pobliżu. Sięgnął ponownie lewą ręką do kieszeni, ale szybko ją cofnął z powrotem, kiedy o balustradę rykoszetem rozbijały się kolejne kule. Jak porażony skoczył na dół strzelając na oślep, w pośpiechu pokonując co dwa, trzy stopnie chowając się na dole za jedną z kolumn porośniętą zielenią. Złapał wdech i się wychylił. Strzał. Na szczęście pudło. Wychylił się jeszcze raz z drugiej strony strzelając w domniemane miejsce ukrycia się wroga.
    W domu, zupełnie jak w jakimś filmie akcji, rozlegała się istna kanonada pocisków.

- Aleks! – Krzyknęła Alicja z innego konta rzucając do męża zapasowy magazynek.
    Obsługa broni wbrew pozorom nie jest trudna. To, co pokazał im w garażu przy mini arsenale Juan wystarczało w zupełności. Szkolenie mieli za sobą, a gnatami, ona i on, władali jakby byli do tego stworzeni. Jednakże z celnością było, niestety, gorzej.
    W stronę Aleksa poleciał grad pocisków z automatycznego Berreta 93R. Szybko się schował, Alicja zaś przeszła do kontrataku dając Aleksowi czas na zmianę magazynka. Przeładował i już miał przyłączyć się do Alicji, kiedy szybko zmienił zdanie; oddał kilka strzałów w okno będące na wprost niego, które wychodziło na tylny ogród.
- Alicja! Skacz przez okno!
    On wstał osłaniając żonę, Alicja, w momencie gdy Aleks zaczął ostrzeliwać miejsce zabójcy puściła się sprintem przed siebie wskakując wpierw na szafkę połączoną ze zlewem, potem przebiła się przez już wcześniej osłabioną kulami szybę. Wylądowała na trawie koziołkując i biegła dalej przed siebie, aby się schować za skalniakiem, z którego wyrastała rzeźba przedstawiająca syrenę.
    Aleks biegł w tym samy kierunku co Alicja, oddając raz za razem strzały w miejsce ukrycia się zabójcy. Szybko przeskoczył przez rozbite okno wykonując przerzut w przód i po chwili znalazł się przy żonie.
- Ile masz jeszcze amunicji? – zapytał
- Jeszcze dwa magazynki zapasowe.
- Daj mi jeden.
    W komorze miał jeden nabój, w magazynku zaś jeszcze trzy. Licząc z magazynkiem zapasowym, który dostał od Alicji, miał jeszcze czternaście, może i więcej pocisków. Było wziąć więcej.

    Nieopodal zatrzymała się Honda CBR 600. Zgasił silnik i zeskoczył z motocykla. Słychać było wymianę strzałów, więc poczuł się trochę rozczarowany, że zabawa zaczęła się bez niego.
    Sięgnął po Colta do kabury pod kurtką motocyklową, odbezpieczył go i ruszył w samo epicentrum strzelaniny.

Nie miał wyjścia. Albo na górę, albo zostanie tutaj i zmarnuje amunicje. Wychylił się strzelając w Marię, a raczej w miejsce jej ukrycia i puścił się sprintem do góry. Tuż przed nim wirowały kule rozbijające się o metalową balustradę, lub o ścianę.
Dotarł na dach. Podbiegł w stronę wychodzącą na ogródek. Nie było strasznie wysoko. Cofnął się kilka kroków, rozpędził się i przeskoczył jednym susłem przez murek lecąc naprzód. W powietrzu wysunął nogi przed siebie, żeby mógł zamortyzować upadek, a gdy wylądował, zrobił przewrót i usłyszał głos Alicji:
- Kryj się!
    Zanim się zorientował, było za późno. Wpierw rozległa się seria pocisków, potem poczuł ból przebiegający po całych plecach. Pech chciał żeby Juan pojawił się na linii strzału, dokładnie za oknem kuchni, gdzie czaił się mierzący wtedy w Alicje zabójca.
…   
    Nie miał najlepszej ochoty bawić się w podchody. Nie sądził bowiem, że mogłoby mu się coś stać. Nie teraz, kiedy mieli oni zajęcie. Przeszedł przez drzwi i skierował się naprzód, przed siebie w stronę patio. Gdy do niego doszedł, dostrzegł zwróconą tyłem kobietę stojącą przy jednej z kolumn.
Żadnych światków.    
Wypalił w nią dwa strzały.
Siła z jaką uderzyły w nią pociski spowodowały, że runęła na kolumnę obijając o nią głowę.
    „Jedna…”

    Gdy kolana pod jego ciężarem mimowolnie się ugięły, i gdy padał twarzą zwróconą do ziemi, niczego nie odczuwał, żadnego bólu, tylko ściskające płuca duszności, które były wynikiem przerwania przez którąś z kul rdzenia kręgowego, jednak, pogodzony już ze swym losem, nie przejmował się tym, brak powietrza zszedł na dalszy plan. Wiedział, że jeszcze chwila i wszystko przeminie, że wszystko wreszcie dobiegnie końca, upragnionego końca oznaczającego nareszcie zasłużony odpoczynek. Tyle że…
    „Boże, tak mało brakowało…”
    … zawsze pozostaje ten uporczywy niedosyt.
    Zasypiając z wolna wiecznym sen, zdołał jeszcze usłyszeć głośne, wdzierające się w uszy kobiece:
- NIE!

    Widząc upadającego Juana, który za chwile wyzionie ducha, w oczach Alicji stanęły błyszczącego kryształy, a ją całą, od pięt po sam czubek głowy, wypełniła złość, furia i chęć zemsty. Pomimo, iż znała go od niedawna zdążyła się do niego przywiązać. Jak do przyjaciela. Jak do starego, dobrego, serdecznego przyjaciela, przyjaciela, który poszedłby za tobą nawet na koniec świata.
    Nigdy nikomu nie chciała zrobić jakiejkolwiek krzywdy, już nie wspominając o zabiciu człowieka. Aż do teraz. Żądza mordu ją wprost wypełniała. Przez oczy spowitych przez łzy przebijał się blask czegoś, czego nikt, nawet jej mąż, Aleks, nigdy nie widział. Prócz smutku  przyprawianego goryczą, kłębiło się tam coś szalonego, choć słowo „szaleństwo” nie było do końca adekwatne.
- Alicja, Nie! Kryj się!
    Ona nie słuchała.
    Za ciałem, który już całkiem upadło na ziemię stała w oknie postać zabójcy, chytrze się uśmiechającego, jakby napawał się tym, co właśnie zrobił. Bo właściwie tak było; cieszył się niezmiernie.
- Wspaniałe wakacje, nieprawdaż!? – wrzasnął z zadowoleniem.
    Alicja od razu powróciła myślami do tego paskudnego koszmaru, w którym usłyszała dokładnie te same słowa. Uświadomiła sobie też, że wcale nie śniła o Aleksie; wówczas leżał tam Juan.
    Tylko że ona nie mogła wiedzieć, że te olśnienie jest błędne, nie mogła wiedzieć również, że sen jak najbardziej tyczył się Aleksa, Aleksa, którego niebawem będzie opłakiwać.
Cechą charakterystyczną dla psycholi pokroju C.G’a jest właśnie euforia, euforia wynikająca z faktu zakończenia czyjegoś żywota będąca też jakoby świadectwem ich bezkarności i wyższej pozycji nad innym człowiekiem. Czują się niczym bogowie decydujący o czyimś losie, jak rzymskie boginie przeznaczenia, Parki, co plotą i przecinają linie jak im się podoba i kiedy im się podoba. Szczęściem dla ludzkości, nasi ziemscy psychopaci, zbrodniarze, szelmy i inne najgorsze łachudry mające się za wyższych, to tak naprawdę zwykli ludzie, trochę upośledzeni, lecz ludzie, nic ponadto.
    Alicja wypalała w niego raz za razem wytracając całą amunicję w magazynku, pudłując oczywiście. Zabójca się skulił, po czym ponownie wychylił się strzelając serią w Alicję, teraz całkowicie odsłoniętą, stojącą dokładnie naprzeciwko. Nie było opcji, żeby spudłował.
- Alicja! – Rozległ się donośny głos Aleksa.
    Widział jak w jego żonę trafiają kulę. Patrzył jak jej ciało przez ułamek sekundy spazmatycznie zatańczyło, a następnie upadało bezwładnie na ziemię.
„ Boże, Nie!”
    Jego świat, który mieścił się w imieniu brzmiącym „Alicja” właśnie osiągnął końcowe stadium dekadentyzmu, obracając się w kompletne ruiny i zgliszcza. Czas się zatrzymał, wszystko ucichło, jego żona, jako główna aktorka tego filmu, upadała, wydawać się mogło, w nieskończoność.
    Zabójca, spoglądając na swoje dokonanie, odczuwał wypełniającą go satysfakcję, rozkosz niemalże. Chociaż wiedział, że cel osiągnięty, zaczęło się w nim kłębić również coś, co przypominało zwitek żalu. I to nie z powodu zabicia dziewczyny, nie. Wspomniany żal, mały na szczęście, był skutkiem niemożliwości napicia się krwi Alicji, której łaknął tak bardzo, której tak bardzo potrzebował do ofiary, do ofiary dla swych władców.
    Z daleka słychać było zbliżające się syreny.
    „Trzeba się zmywać.”
    Wyszedł z kuchni i tuż nad jego głową zaświergotały niemiło pociski. Intuicyjnie się schyli i pobiegł przed siebie.
    „Maria!?”, pomyślał początkowo.
    Dotarł do patia i dostrzegł leżące przy jednej z kolumn kobiece ciało.
    „Cholera,  Maria!? Co jest, kurwa grane!?”
    Nic z tego nie rozumiał. Kto do niego strzelał? Juan nie żyje, Maria leży tutaj, kochaś Jennifer został w ogródku…
    Rozmyślanie przerwało mu świst kuli lecącej mu koło ucha. Zwrócił się w stronę adwersarza i dostrzegł mężczyznę o ostrych rysach twarzy, krzaczastych brwiach i wąsach. Na gliniarza nie wyglądał. Nie ulegało wątpliwością, że bawi się w to samo co C.G., pytanie tylko, kto go nasłał?
        Wypalił w stronę faceta ostatnie naboje po czym pobiegł w stronę drzwi wyjściowych przecinając patio. Za nim lawirowały w powietrzu pociski niczym muchy, tyle że bardziej zajadliwie kąsające.
    Wyrzucił opróżniony magazynek z broni na podłogę i zastąpił go nowym. Minąwszy drzwi frontowe, odwrócił się czekając aż pojawi się w nich napastnik. W momencie ukazania się jego pociągnął za spust próbując go trafić, lecz ten, niczym zwinna małpa, zrobił błyskawicznie przewrót chowając się za ścianą w środku domu.
    C.G. nie zamierzał się z nim bawić. Nie miał na to czasu. Syreny słychać było coraz to bliżej. Musiał się zmywać.
    Biegł drogą do swojego samochodu zostawionego koło innej posesji położnej nieopodal.
    Domy w tym miejscu były rzadko porozstawiane, tak że sąsiedzi dla mieszkańców tego terenu nie byli utrapieniem. Tutejsze mieszkania prezentowały się ładnie, bogato, stylowo, choć obyło się bez przepychu. Dzielnica jeszcze niezbyt zaludniona ale wiadomo kto tu się będzie osiedlał.
    Dobiegając do auta, odwrócił się za siebie, lecz nic. Prawdopodobnie jego nowy kumpel, również usłyszawszy syreny, postanowił się ulotnić.
    „Kim, do cholery, był!?”, zachodził w myślach nad odpowiedzią na to pytanie.
    Uruchomił silnik i ruszył z miejsca z piskiem opon.
    „Maria…”
    Imię tej kobiety tylko raz przeszło mu przez głowę niczym przeciąg w jakimś mieszkaniu, lecz on, zirytowany drażniącym podmuchem pozamykał wszelakie okna myśli i przestał się nią przejmować. Jak ręką odjął. Nie mógł do siebie dopuścić tak silnego uczucia jakim była miłość. Nie mógł, bo bał się, że straci czujność, kontrolę nad sobą, że będzie zależny od kogoś, że jego misja zwieńczona zostanie fiaskiem. Dla niego liczyła się właśnie tylko sprawa, dla której walczył. A walczył w imię Boże. Amen.
    Szybko oddał się od miejsca, w którym poległ jego cel. Kierował się do kolejnej posesji Diega. Wiedział, że coś jest nie tak, ale miał chichą nadzieję, iż jeszcze żyję. Musiał żyć, bo inaczej wydostanie się z Kuby przy takiej komplikacji spraw będzie nie lada wyzwaniem.
    Po chwili minął kilka radiowozów zmierzających w przeciwną stronę.

    Wychylił się i dostrzegł jak cel sprintem gna przed siebie. Nie miał ochotę na zabawę w berka. Dostanie go w swoje ręce później.
    Pobiegł z powrotem do kuchni, by dokończyć jego robotę, ale gdy tam się znalazł, zobaczył dwóch mężczyzn; jeden leżał martwy twarzą zwróconą w dół, drugi zaś trzymał w ramionach jakąś kobietę, wyglądającą na martwą.
    Rozpoznał ją…
    To ona… Więc, wykonał zadanie. To miło z jego strony. A całą pule zgrania on. Brawo.
On miał zlecenie na jego i na nią. Nie zadawał pytań. Po prostu otrzymywał w kopercie zdjęcie i dane osobowe ofiary i tyle. Po robocie pozostawały zwykle formalności, takie jak uiszczenie opłaty za usługę. Dość drogą usługę, swoją drogą.
    Połowę roboty miał już za sobą. Teraz pozostał mu tylko Casper German.
    Facet roniący łzy nad kobietą raczej go nie dostrzegł, więc po cichu wycofał się z kuchni i opuścił dom. Dotarł do swojego motocykla i zmył się stamtąd. Nie zabijał niepotrzebnie. Zabijał jedynie tych, za których mu się płaci. To się ponoć zwie rzetelność oraz estetyka pracy.
ROZDZIAŁ 16
    Dotarł przed kolejną wille Diega na drugim końcu miasta. Zajechał przed drzwi frontowe i szybko wyskoczywszy z samochodu, znalazł się w holu.
- Diego! – krzyknął.
    Nic.
    Ani jego samego, ani jakiekolwiek służby, którą miał zwyczaj zatrudniać. Czyżby zmienił swoje nawyki, czy też biznes nie szedł mu tak dobrze jak to się chwalił i finanse na nią mu nie pozwalały?
    Z holu skierował się w prawo w łukowate, niskie i wąski przejście zakończone dębowymi drzwiami z mosiężną klamką. Zatrzymawszy się przy nich, z niewiadomego powodu bał się je przekroczyć. Chciał i jednocześnie nie miał najmniejszej ochoty tam wchodzić. Coś, być może intuicja, podpowiadała mu, że jego wcześniejsze przypuszczenia dotyczące losu Diego okażą się najprawdziwszą prawdą.
    Mimo wszystko wziął głęboki wdech i otworzył drzwi. Niepokój w nim urósł do takiego rozmiaru, że osiągnął kwadrat jego wzrostu.
    Przystając na środku pomieszczenia, które było Diega gabinetem zrozumiał nienaturalne zachowanie swej intuicji. Zasmucił go widok ciała leżącego przy ścianie w groteskowej pozycji, i z twarzą jakby uśmiechniętą. Jego śmierć była oczywista; kulka we łbie rozwiewała jakiekolwiek inne możliwości.
- Kurwa mać – zaklął po cichu.
    Ciszę przerywało irytujące brzęczenie much. Jeden z owadów urządzał sobie spacerek po zakrwawionym czole Diega.
    Potrzebował pieniędzy. Kto innym mógł je dać, jeśli nie Diego? Który, kurwa, nie żyje?  Nie odczuwał nie wiadomo jak wielkiej straty z powodu zgonu, nazwijmy przesadnie, przyjaciela, a jedynie wściekłość wynikającą z bezradności. Kto temu winny? Odpowiedź jasna jak słońce. Co trzeba zrobić? Wiadomo – „oko za oko, ząb za ząb” i basta. 
     Zastanawiał się tylko skąd się wziął jego nowy (nie)znajomy i kto, do cholery jasnej, go wynajął .Przecież każdy jego były zleceniodawca wącha kwiatki od spodu i gnije w trumnie wśród robali delektujących się truchlejącym ciałem. Jedyną osobą, która mogłaby to zrobić był… No właśnie. Miał nieodparte wrażenie, że to on. Bo tylko on jeszcze żył. Jak to powiedział?:
„Wiem na twój temat nie mniej niż ty sam o sobie wiesz.”
    „Skoro tak to musiał dokładnie wiedzieć co się działo z moimi poprzednimi zleceniodawcami… Cholera, dużo wie… O wiele za dużo…”.
    Jednak i tak pozostawał w nim cień niepewności, który rozwiać miał zamiar poprzez zamianę pewnych ról. Teraz to on wcieli się w łowce i to on zacznie ustalać reguły łowów. Poczeka sobie tutaj na swojego nieznajomego znajomego, wiedząc, że i tak tu przyjdzie, ponieważ zakładając, iż siedzi w tym samym fachu co on, nie będzie dla drania trudnością ustalenie aktualnego popytu C.G’a, a pewien był, że nie ma do czynienia z amatorem.
    Ale C.G. i tak zdawał sobie sprawę, że jego nowy kumpel po fachu mu do pięt nie dorasta. I chyba będzie musiał mu to uświadomić.

    Siedząc na motocyklu, już uruchomionym, zerknął na wyświetlacz komórki.
    Uciekał. Na próżno.
    Założył kask, wrzucił jedynkę, ruszył z piskiem opon, z pod których wynurzył się tuman dymu, niczym dżin z lampy Aladyna i pognał w pogoń za swoim celem. Spojrzał w lewe lusterko ukazujące niedawne miejsce zagorzałej walki i jego uwagę przykuł pojazd, którego wcześniej tam nie było. Stał przy krawężniku i sądząc po włączonych światłach postojowych pracował na biegu jałowym. Szybko jednak przestał się nim przejmować i równie szybko zniknął mu z oczu.
    Z przeciwka czmychnęło koło niego kilka radiowozów.

    Maria wyrwała się z kajdan nieprzytomności z niebywale mroczącym bólem głowy. Obmacała czuprynę ręką i dotykiem wyczuła coś wilgotnego. Zerknęła na dłoń, która była upaćkana karmazynową czerwienią wpadającą w czerń.
    Krew.
    Syreny…
    „Cholera, gdzie ja jestem i co ja tu robię…?”, próbowała sobie przypomnieć.
    Pamięć, utracona na wskutek uderzenia głową o kolumnę, powracała mozolnym krokiem, choć siłą z jaką uderzała z powrotem na swe miejsce porównywalna była z taranem.
    Z zewnątrz doszedł jej uszu dźwięk piszczących klocków hamulcowych pojazdów, które były źródłem tego cholernego, chaotycznego wycia syren spotęgowanego w obolałej i potłuczonej głowie Marii.
    Wstała i poszła przed siebie.
    W plecach odczuwała ogromny ból, zupełnie jakby przejechał po niej tir. I to nie jeden raz.
    „Przecież mogło być gorzej.”, pocieszała się.
Owszem, miała racje. Mogła teraz leżeć sobie martwa, w miejscu, w którym przed chwilą była, cała we własnej kałuży krwi. Na szczęście „przezorny zawsze ubezpieczony”, a zwłaszcza, kiedy ma się zamiar bawić z innymi przyjaciółmi bronią palną, dlatego też miała zwyczaj przywdziewać na takie okazje kamizelkę kuloodporną. Co dziwniejsze,  pomimo tylu pobudzających do ruchu w krwioobiegu adrenaliny akcji takich jak te, dopiero teraz tak naprawdę jej się przydała. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
    Trzaśnięcie kilkoma drzwiami samochodowymi.
    „Nie dobrze…”
    W tej chwili kontemplowała, który cwaniaczek zafundował jej darmowy ołowiany masaż pleców. Juan? Nie mógł, bowiem widziała jak udał się na dach. Charlie? Też nie, bo miał na głowie Polaków. Zatem kto?!
    Weszła do kuchni. W pierwszej kolejności jej uwagę przykuło okno, z którego brzegów sterczały szklane kły. Na kule w ścianach, czy też podziurawione meble nie zwracała najmniejszej atencji.
    Ktoś w tej samej chwili otworzył kopniakiem frontowe drzwi.
    Podeszła do okna bliżej…
    W domu rozległy się okrzyki, rozpętał się chaos.
    Podeszła jeszcze bliżej…
    Serce kołatało się w jej piersi tak mocno, że bała się, iż zaraz wyrwie się z niej i będzie się szamotać na posadzce kuchni, jak ryba na pokładzie kutra rybackiego.
    Do pomieszczenia, jak tornado w kazirodczym związku z burzową nawałnicą smagającą wszystko dookoła niszczycielskimi piorunami wparowali umundurowani drąc się, że są z policji wymachując gnatami to w prawo, to w lewo. Maria miała to gdzieś, nie robili na niej najmniejszego wrażenia.
    …i dotarła do blatu złączonego ze zlewem dostrzegając leżące na zewnątrz ciało. Spoczywało ono na trawniku twarzą zwróconą do ziemi, lecz mimo tego doskonale wiedziała, kto to jest, lub może poprawniej, kto to był.
    Jej śliczne oczęta zroszone zostały łzami, słonymi i szczerymi. Serce zostało przeszyte bólem, niby strzałą należącą do złego brata bliźniaka Amora, który to rozkoszuję się w zadawaniu wewnętrznego cierpienia.
- Juan... – wyszeptała cichutkim, drgającym głosem.
    Po policzkach ciekł szerokim i rwącym nurtem potok łez.
- Rzuć broń! Na kolana i nie próbuj robić niczego głupiego! -rozkazał jeden z mierzących do niej gnatem.
    Spluwa wysunęła się mozolnie z jej dłoni uderzając o posadzkę, ale z własnej woli nie miała najmniejszej ochoty klękać. Klękanie przed facetami było dla niej upokarzające. Jednak mimo to, któryś z mężczyzn pomógł Marii przełamać się kopniakiem w goleń i, czy się jej podobało czy też nie, w końcu padła. Ten, który zmusił ją by runęła, odepchnął stopą leżący koło Marii pistolet, następnie zaś spiął dłonie podejrzanej w kajdany.
- Na komisariat z nią – kolejny „ktoś” za jej plecami rozkazał.
    Reszta umundurowanych wypadła przez pobliskie drzwi na ogródek, podbiegając do martwego Juana. Nie wiedziała co robili potem. Domyślała się, że prawdopodobnie zadzwonią po śledczych, zrobią ekspertyzę, schowają ciało do czarnego zasuwanego worka, a później będą szukać winnych. W pierwszej kolejności zwrócą oczy na jej osobę, ponieważ to ją zastali na miejscu zbrodni, a co gorsze, z bronią w ręku. Ale ona nie miała najmniejszego zamiaru im cokolwiek wyjaśniać. Nie zabawi z nimi długo.
    Jeden z gliniarzy wyprowadził ją przed dom i wepchnął na tylne siedzenia jednego z radiowozów. W środku oprócz niej siedział na przednim siedzeniu obok kierowcy jakiś inny policjant. Sekundę później za kierownicą pojawił się ten pierwszy, który ją tam wsadził.
    Ruszyli.
    Sytuacja prezentowała się kiepsko.
    Bardzo kiepsko.
    Musiała zaryzykować. Musiała uciec.
    Maria odwróciła się zerkając przez tylną szybę. Dom zniknął im z pola widzenia.
    Siedziała na środku kanapy. W kaburze siedzącego po prawej stronie mężczyzny dostrzegła paralizator. Dźwignie regulacji nachylenia oparcia fotela zainstalowane zostały od strony skrzyni biegów i ręcznego hamulca. Dość nietypowo, aczkolwiek nie narzekała, właściwie to była temu wdzięczna. Szczęście jej sprzyjało.
    „Jeszcze chwila, niech się bardziej oddalą…”
    Jeden zakręt, drugi, trzeci…
    Milczeli. Żadnego słówka. Nic.
    Nadszedł ten moment.

    C.G. wdrapał się na drugie i ostatnie piętro willi. Znajdował się w sypialni, opływającej w luksusach i dobrobycie, stojąc przy oknie wychodzącym na podwórze przed domem, gdzie pozostawił swój wóz. Usiadł na marmurowym parapecie i zlustrował pomieszczenie. Wystrój w żaden sposób mu się nie podobał. Było bogato, a jakże, tyle że niestylowo, ani gustownie. Przepych bez jakiejkolwiek finezji, bez jakiegokolwiek wyczucia. Ni stąd ni zowąd z powodu tego kiczowatego „barokowego” wystroju wypełniło go rozdrażnienie rosnące od pięt po sam czubek głowy. Zachodził w myślach i debatował sam ze sobą jak można marnować w tak nieprzemyślany sposób tyle wolnej przestrzeni mając do dyspozycji tyle forsy.
- Kurwica mnie zaraz tu weźmie! – Zaklął sam do siebie patrząc to na kwadratowe łoże, którego pościel była pomiętolona niesłychanie, to na pozłacany żyrandol zwisający jakby kałamarnica, co daremnie usiłuje pochwycić się swymi oślizgłymi mackami białego sufitu. – Jeśli wszystkie pokoje tak tu wyglądają, to klnę się na Boga, spale to wszystko w cholerę.

- Denerwuje mnie ta jazda w kółko…
    Zsiadł z motocykla przed potężną bramą przytwierdzoną do dwóch kwadratowych kolumn będących zwieńczeniami płotu wykonanego z jasnego kamienia.
- Tutaj to zakończę – poprzysiągł sam sobie.
    Nawet nie śmiał wchodzić od frontu - to równe byłoby samobójstwu. Wiedział, że jest w budynku i obserwuję jedyny  wjazd z górnych pięter i rozumując tym tokiem nie mógł wystawić mu się na odstrzał. Dlatego też dostanie się tam jakoś od tyłu.
    Szybki marsz przeobraził się w trucht. Obszedł spory kawałek muru i stwierdził, że tyle powinno wystarczyć, ale żeby czasem nie kusić licha odstąpił od ogrodzenia na jezdnie i zerknął czy nie wychodzą w jego stronę okna. Nie wychodziły. Z miejsca, w którym stał, puścił się sprintem w kierunku płotu i przeskoczył przezeń zwinnie jak małpa, co potwierdzałoby jedynie, że on na pewno w swoim drzewie genealogicznym musiał mieć te zwierzęta. To nie ulegało wątpliwości.
    Wylądowawszy, przykucnął pomiędzy palmą a murkiem. Wyjął komórkę z kieszeni i upewniwszy się, że jego wróg nie zmienił położenia, pobiegł w stronę nieznanych mu drzwi.
    Znalazł się w, jego zdaniem, pomieszczeniu gospodarczym. Tuż koło drzwi, przez które przeszedł był spory piec, a po jego lewej - wielki bojler stojący w pionie. Panował półmrok dzięki wpadającemu małemu promykowi późno popołudniowego dnia przez jedyne malutkie prostokątne okienko. Przy przeciwległej ścianie stał stół, drewniany, ledwo co oheblowany, na nim zaś porozrzucane walały się różne narzędzia; sekatory, młotki, śrubokręty, obcęgi i tego typu rzeczy.
    W słupie blasku mieniły się pyłki, drażniąc nozdrza, choć nozdrza nie były drażnione tylko przez kurz. Unosił się również zapach jakby pleśni i grzyba zalegających gdzieś na ścianach spowitych przez mrok.
    Odbezpieczył broń i skierował się w stronę owego stołu z narzędziami. Przy nim zaś, były kolejne drzwi. Delikatnie je uchylił wypatrując niebezpieczeństwa. To, co znajdowało się za drzwiami było wielkim holem, z którego to rozchodziły się schody prowadzące na wyższe kondygnacje oraz dobrze mu znany łukowaty korytarzyk na parterze i dobrze mu znane pomieszczenie wraz z dobrze mu znanym nowym, świętej pamięci, znajomym.
Niech mu ziemia, pod którą jeszcze nie spoczął, lekką będzie.
    Zlustrował wszystkie zakamarki. Nic. Przykucnął przy schodach, tuż przy ledwo przebytych drzwiach, sięgnął do kieszeni i wyciągnął swoją komórkę aby sprawdzić położenie wroga. Którego nie zmienił. Problem dla niego była niedokładność mapy. Nie obejmowała szczegółowo tego budynku, a szkoda. W tej willi nie mógł bezpośrednio polegać na urządzeniu. Będzie musiał posłużyć się zdradziecką intuicją. Niestety.
    Schody rozchodziły się w dwie strony prowadząc do kolejnych, znajdujących się nad drzwiami frontowymi. Klął po cichu architekta, który zaprojektował ten dom. Żeby dostać się na drugie piętro, trzeba było pokonać lewą lub prawą odnogę piętra pierwszego. Owe odnogi zaś nie miały balustrady, a jedynie murek podzielony co jakiś odstęp czymś w stylu arkad.
    Mijał drzwi z prawej strony. Nie zamierzał eksplorować każdego pojedynczego pokoju, choć sam karcił się w duchu, że powinien. Jedyne, czego potrzebował to dać się zajść od tyłu. Mimo tego odczucia, coś go pchało na schody prowadzące na drugie piętro. Podświadomie chyba wyczuwał, iż jego cel znajdować się będzie na drugim piętrze.
    Intuicja… Zdradziecka intuicja…
    Ostrożnie zaczął stawiać stopy na stopniach, tuż po bokach, aby te drewno, po którym stąpał nie skrzypiało, a jeśli nawet by miało, to żeby tylko nie za głośno.
    Powyżej również były dwie odnogi, prawa i lewa, z murkiem zamiast balustrady, oddzielonym czymś w rodzaju arkad. Po przeciwnej stronie szczytu schodów były wyróżniające się nie tyle drzwi, co wrota.
    Intuicja pchała go w tamtą stronę z coraz mocniejszym naporem.
    Przystanął w miejscu, schylony przy murku wypatrując, wypatrując uważnie i dokładnie. W jego robocie nie było miejsca na błąd. Bo jeśli by się taki popełniło… cóż, najczęściej bywa ostatnim.
    Jeśli już poruszona została kwestia błędów to jest jeszcze taki jeden, o którym warto wspomnieć, i o którym on dobrze wiedział. Otóż, większość facetów, ale też i kobiet, choć płeć piękna nie zajmuje wstydnego, czołowego miejsca w tych statystykach, gdy dostanie broń, to zazwyczaj wyłącza myślenie. Inaczej rzecz ujmując; myślą, że mając już gnata w łapie są niepokonani, a to przecież błąd! Największy z możliwych. Właśnie dlatego to mężczyźni zazwyczaj giną, a nie kobiety, bo kobiety myślenia nie odrzucają. Co więcej, one jakby myślały bardziej. Choć zawsze zdarzy się jakiś wyjątek, z każdą regułą tak koniec końców jest i nic się na to nie poradzi.
On, jak już było wspomniane, nie polegał na broni, a na intuicji… Zdradzieckiej intuicji. Bywa też i tak, że myślenie zawodzi, a odruch, czy też instynkt może życie uratować. Ale to akurat tyczy się jedynie parszywych szczęściarzy. Do których on czasem należy, a czasem nie bardzo.
Skonstatowawszy, iż nikt z jakiś drzwi, tutaj w ogromnej liczbie będących, się nie wychyla, postanowił ruszyć w kierunku wcześniej dostrzeżonych wrót. Bo mu tak intuicja podpowiadała.
Z bronią skierowaną w dół podążał ponownie z drzwiami po jego prawicy ostrożnie i drobiąc kroki. Na jego szczęście podłoże, po którym stąpał wyściełane zostało dywanem o kolorze ni to czerwieni ni to bordowego i wytłumiało doskonale odgłosy jego butów.
Dotarł wreszcie przed dwudrzwiowe wrota. Gałka była okrągła. Nienawidził okrągłych gałek. Czemu? Cholera wie.
Przekręcił gałkę i powoli, z finezją i delikatnością godnej najlepszej klasy włamywacza – zabójcy pchnął połowę drzwi.
Ładnie się otwierały, oj, ładnie… aż do pewnego momentu kiedy zaczęły drwić z otwierającego poprzez obłędnie głośne skrzypienie.
„Kurwa mać!”, klął w myślach.
Na szczęście nie pociągnęło to za sobą jakichkolwiek konsekwencji. Wyciągnął z kabury przytwierdzonej do paska od spodni swój ukochany sprężynowiec wielkości tasaka, którego kucharze używają w tych swoich programach kulinarnych i wsunął go w szczelinę, jaka powstała po uchyleniu drzwi. Ostrze dobrze spełniało funkcję lusterka - jedna z jego chlubnych zalet poza cięciem skóry jak żyleta. W tym jedynym, jego zdaniem, godnym prawdziwego mężczyzny lusterku nie dostrzegł nic, co budziłoby w nim obawy, ale czujności się całkowicie nie wystrzegł.
Schował ostrze z powrotem do kabury i pchnął drzwi mocniej, tak aby całe się uchyliły. I się uchyliły, tak jak chciał, tyle że włożył w ten czyn troszeczkę za dużo siły i walnęły o ścianę z niemałym łoskotem.
On, skulony za drugą połową wrót, tylko zasyczał przez zaciśnięte z nerwów zęby. Czekał tylko aż seria kul wypali w otwarte drzwi albo w te, za którymi był ukryty. Ale nie, na szczęście nic się stało. Choć łoskot rozszedł się echem po willi, nie było żadnej reakcji.
„Dziwne…”, pomyślał.
Wysunął głowę z bezpiecznego ukrycia i nic, nikogo nie było w polu widzenia. Wstał, nadal skulony, bo primo; tak tego nakazuje etykieta mordercy skradającego się na innego mordercę; secundo; od tego schylania się pod drzwiami jego plecy oblazły drętwym bólem i choć chciał się wyprostować, to nie mógł.
Przekroczył próg omiatając bronią każdy zaułek. Na pierwszy rzut oka wydawać się mogło że pusto, żadnej żywej duszy prócz niego, stojącego wciąż schylonego i z tak napiętą twarzą, że chwila moment, a pęknie.
Powolutku, pomału przechadzał się po pokoju, które było sypialnią, w stronę okna. Miast skupić się na zagrożeniu jakie na niego czyhało, on zaczął nieświadomie oceniać wystrój wnętrza, różniącego się nieco od innych pomieszczeń, w których miał przyjemność już być. Jego skromnym zdaniem przepych aż raził. Za dużo tego, za dużo.
Wystrój uśpił jego uwagę, i gdy tak przechadzał się w skupieniu w stronę okna wychodzącego przed wille, o czym on zresztą nie wiedział, potknął się o jakiś sznurek czy żyłkę.
- O kurwa jebana! – zaklął siarczyście wiedząc już, co się święci.
    Sekunda i trochę minęło gdy w jednym momencie pomieszczenie ogarnął huk i eksplozja wraz z podmuchem ścinającym go z nóg. Ścinającym to mało powiedziane. Siła, której epicentrum było gdzieś w kącie po prawej, wyrzuciła go w ścianę z taką mocą, że się do niej na chwile przykleił, a potem bezwładnie osunął. Wyglądało to komicznie, tym bardziej, kiedy kinkiet wiszący w tamtej chwili nad nim spadł mu na głowę, a on znów zaklął jeszcze bardziej siarczyście.
    Jedna wielka kłęba kurzu i pyłu uniosła się wraz z odłamkami maluteńkich drzazg i innych paprochów. Wszędzie było siwo, no, może nie wszędzie… Przynajmniej w tym pokoju.
    Nie stracił całkowicie przytomności, choć ten cholerny kinkiet o mało co do tego nie doprowadził. Na chwile go tak zaćmiło, iż myślał, że odleci, a potem… Wiadomo co potem by było. Nie mógł na to pozwolić, co to, to nie. W kraju, z którego pochodził ludzie tak łatwo się nie poddawali. On do tych niepoddających się należał, nawet jeśli tak sobie tylko wmówił.
    „Kłamstwo wiele razy powtarzane staje się prawdą”, czyż nie? Tu mamy dowód prawdziwości  tych słów.
    Wzrok miał jakiś rozmyty, a kończyny nie chciały go słuchać w zupełności. Ale nie miał zamiaru długo się tam wylegiwać. Nie miał! Zaczął się podnosić, z trudem oczywiście, aczkolwiek jakoś sobie radził. Może dlatego, że nie miał wyjścia? Pewnie tak.
Jest w człowieku takie coś, może nie w każdym, choć w większości, co motywuje do dalszej walki. Taka wewnętrzna siła, nazwijmy to. Albo po prostu chęć życia, życia, którego doceniamy dopiero wtedy, kiedy naprawdę jest zagrożone. Tak jak zresztą bywa ze wszystkim.
      Zdziwił się nieco gdy zorientował się, że swoją broń ciągle trzyma w dłoni. Huk, który pojawił się z nienacka wystraszył go do takiego stopnia, iż nieświadomie, ze strachu mięśnie dłoni się zacisnęły, a w niej cały czas trzymał swego gnata. Szczęściem dla jego stopy, że nie miał wtedy palucha na spuście, bo by bolało, oj by bolało… Z taką przedziurawioną stopą daleko by nie uciekł. A uciekać musiał, i to prędko. Bardzo prędko. Nie docenił swojego przeciwnika.

    Nadszedł ten moment…
    Ich troje, Maria i dwóch policjantów pogrążonych w złowieszczej i trwożącej ciszy, oddalili się już od domu Antonia wystarczająco daleko.
    Ta cisza, złowieszcza i trwożąca, nie była takowa dla Marii. Nie, ona była za nią wielce wdzięczna.
    Jechali drogą położoną tuż przy morzu, z lewej strony rozpościerała się błękitna tafla spienionej gdzieniegdzie przy brzegach wody morskiej, z prawej zaś wnosiła się całkiem wysoko i stromo góra, a może raczej, jakiś wyjątkowo stromy pagórek.
    Maria niespodziewanie kopnęła butem w dźwignie nachylenia oparcia temu po prawej, zaklinowując go wystarczająco mocno. Ten, który kierował, nim zdążył się zorientować, został porażony paralizatorem wyciągniętym z jego własnej kabury i zaczął śmiesznie podrygiwać, zaciskając  mocno obie dłonie na kole kierownicy i wciskając gaz do dechy. Maria, widząc co się święci, przechyliła się na przód, żeby złapać kierownice. Za późno. 
    Wszyscy troje runęli w dół, pędząc coraz to szybciej po stromej pochyłości w stronę morza, co chwila podskakując na kamieniach, zatrzymując się w końcu na jednej, dość sporej skale z takim impetem, że tył się podniósł, a maska została całkowicie zmiażdżona . Przednia poduszka wystrzeliła w twarz śliniejącemu się gliniarzowi, druga natomiast, wybuchła w środek głowy temu zaklinowanemu. Oboje, albo byli martwi, albo nie przytomni.
Maria, trochę otępiała, miała jeszcze dość sił, aby wygrzebać Lewemu kluczyki od kajdanek z kieszeni. Drzwi, przez które chciała się wydostać nie dało się otworzyć, więc wybiła szybę kopniakiem i ledwo – ledwo wyczołgała się z tego wraku, który niegdyś pełnił funkcję radiowozu policyjnego.
    Miała już zamiar zacząć wspinać się z powrotem na jezdnie, ale przypomniała sobie o czymś, o czym zapomniała. Podeszła do drzwi kierowcy. Pociągnęła za klamkę ale tak jak i inne, te też nie chciały się otworzyć. Pokruszyła więc szybkę łokciem, po czym sięgnęła do kabury policjanta po pistolet. Znalazła jeszcze w jednej z kieszonek zapasowy magazynek. Hura, ma szczęście.
    Wspinając się pod górę uświadomiła sobie, iż jest nieco poturbowana. Początkowo, kiedy wydostała się z auta , szok kamuflował ból, lecz teraz, gdy ochłonęła w zupełności, sińce, guzy i potłuczenia dawały o sobie znać. Tak bardzo ja kochały, że nie miały zamiaru Marii zbyt szybko opuszczać. Niestety, to miłość bez wzajemności. 
    Dotarła kuśtykając na jezdnie. I tak pokracznie kuśtykając i pojękując co chwila z bólu szła przed siebie. Miała nadzieje, że nadarzy się jakaś okazja. Musiała się nadarzyć. Bo inaczej, do jutra nie dojdzie tam, gdzie dojść zamierzała. Poza tym, obawiała się, że niedługo kamraci tych siedzących we wraku samochodu zorientują się, iż w ich szykach kogoś brakuje, nie wspominając już o samej Marii, i wyślą w teren wzmożone jednostki patrolowe. Niedobrze… Niedobrze…

    Wszystko w zasięgu jego wzroku spowite zostało przez szary tuman kurzu, drzazg i innych małych, miotających się paprochów drażniących zamglone od łez i bólu oczy. Kroczył po odłamkach mebli, szkła, drewna i tynku w stronę wrót prowadzących do wyjścia z tej przeklętej pułapki.
    Ledwo co przekroczył próg, a ból w szczęce przypomniał mu, że do trupa daleka droga. Potem został gwałtownie i w oka mgnieniu obezwładniony i słyszał jak jego broń uderza o posadzkę na parterze. Następnie, równie błyskawicznie, dostał w brzuch dość mocno, dość by się skulić i widzieć kolano uderzające pomiędzy nos a czoło.
    Osunął się plecami o wrota na podłogę. Zaimponował mu, cholernie zaimponował. Pomysłowością, jak i bestialską skutecznością powlekaną diabelną agresją i brutalnością, musiał to przyznać sam przed sobą.
    Szok i domieszka bólu sprawiły, że zemdlał.

- Nareszcie!
    W jej stronę zmierzała ciężarówka. Stanęła na środku jezdni, chowając za plecami broń. Już myślała, że ten, co siedzi za kółkiem to przeklęty wariat i jej dni są policzone, kiedy domniemany świr zatrzymał się kilkanaście centymetrów przed jej nosem.
    Zbliżyła się do okna kierowcy; za nim siedział starszy brunet, trochę przy kości.
- Podrzucić cię gdzieś, seniorita?
    Wycelowała w niego gnata i powiedziała:
- Wypierdalaj!
    Facet uniósł ręce do góry, twarz mu nieco pokraśniała, jego lica, czarne jak noc listopadowa, zwęziły się wąziutkie szparki, tak wąziutkie, że można by pomyśleć, iż je zamknął.
    Mężczyzna powolnym ruchem zacisnął dłoń na klamce. Maria usłyszała szczęk zwiastujący zwolnienie zamku, gdy nagle tymi drzwiami oberwała w twarz. Zanotować: nie stać blisko drzwi okradanego samochodu! Zachwiała się i mało brakowało, a padłaby na ziemię, nieznajomy zaś, miał na tyle czasu, aby wytrzasnąć skądś strzelbę.
    Nie, to jednak zasrany, cholerny wariat.
- A masz dziwko! – wypalił w nią dwa razy.
    Maria nie czekała. Coś czuła, że kamizelka, którą miała na sobie nie uchroniłaby jej żeber z tak bliskiej odległości i w najlepszym wypadku byłby połamane, toteż przekoziołkowała chowając się za przednim zderzakiem. Przyległa do ziemi i w jej oczy rzuciły się lądujące na asfalcie buty. Strzeliła w nie, a facet upadł na kolana z potwornym wrzaskiem i skomleniem. Następnie, kule wbijające się w pierś, potem w krtań dokonały żywota nieznajomego kierowcy.
    Leżąc w kałuży krwi, z chwili na chwile powiększającej się, pochrząkiwał próbując złapać choć jeden malutki haust zbawiennego dla jego podziurawionych płuc powietrza, ale nic z tego, nie dało rady. Szybko płomień życia świecący się małym promyczkiem dogasał. I w końcu, jego świeczka zgasła w zupełności.
- Cholera – zaklęła Maria. Ostatnio dużo klnie. Nie ona jedna zresztą.
    Miała pecha. Nie zamierzała go zabijać, a jedynie przestraszyć i wypędzić z pojazdu. Kto by pomyślał, że będzie miał giwerę na przednim siedzeniu i będzie zdolny do jej użycia? Coś w jej podołku zaległo. Co to było i jak się nazywało, doskonale wiedziała. Sumienie, ot, nazwa tego czegoś w jej wnętrzu się kłębiącego. Jakby nie było, pozbawiła życia nic jej winnego człowieka. I jak często by tego nie robiła, uczucie zawsze pozostawało takie samo, cholera.
    Przekroczyła przez zbrukane krwią i brudem asfaltu ciało i zasiadła za kierownicą ciężarówki. Wykręciła na trzy razy w przeciwna stronę i pojechała przed siebie, próbując zabić w sobie to pieprzone i słuszne poczucie winy. Albo choćby dać mu po łbie, aby się skuliło i gdzieś na jakiś czas schowało, pod jakimś łóżkiem, czy gdzie by tam chciało - byle tylko dało jej spokój…

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.pl